niedziela, 21 stycznia 2024

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, i tu czasami pojawia się problem...

Ostatnie chwile w Moshi

W momencie powrotu do Moshi moje i moich współtowarzyszy drogi się rozeszły. Grzegorz z dziewczynami mieli jeszcze plan zobaczyć safari oraz pogrzać się na Zanzibarze. Ja chciałam wracać, żeby jak najszybciej zająć się swoimi obowiązkami w pracy, stąd na drugi dzień po powrocie z Kili miałam już ustawione loty do domu. Lot był wieczorem, więc miałam cały dzień na łażenie po Moshi i może zakup jeszcze jakichś pamiątek. Rano tego dnia wyszłam sobie wiec na spacer żeby obejrzeć to miasteczko. Nic w sumie tam ciekawego nie było, spotkałam tylko kolesia który do mnie zagadał i zaproponował że jak chce to mi pokaże fajne miejsca z pamiątkami i że sprzeda mi kawę którą uprawia jego rodzina niedaleko Moshi. Pamiątek za dużo nie kupiłam ale kawą to się jeszcze obkupiłam. Była bardzo dobra i na blisko rok w mojej kuchni zagościła tanzańska kawa (tak tyle jej kupiłam, że aż na tyle wystarczyło). Na odchodne dałam temu chłopakowi (nawet nie pamiętam jego imienia) jakąś moją starą  koszulkę i adidasy. Był bardzo zadowolony. Może i dobry uczynek, ale potem bardzo żałowałam, że te buty jednak oddałam, bo bardzo by mi się przydały podczas kolejnych dni.

                                         

This is Africa

Czy jest możliwe spóźnić się na samolot jeśli ma się zaplanowaną 6-cio godzinną przesiadkę? Ależ owszem, zwłaszcza jak znajdujesz się w afrykańskiej strefie czasowej. 

Po południu zostałam przetransportowana na lotnisko z Moshi, skąd miałam mieć wieczorem lot do Dar Es Salam ok 21:30, a następnie w Dar Es Salam lot ok. 4 nad ranem do Istambułu. Tak więc ok 6 h przesiadki w Dar Es Salam brzmi jak coś co może się udać. 

Niestety, gdy nadeszła godzina boardingu do samolotu, na lotnisku nic się nie działo, żadnych komunikatów, tylko coraz bardziej poddenerwowani ludzie. Nie wiedziałam co się dzieje, bo nie gadali po angielsku tylko w swahili, a jak się próbowałam czegoś dowiedzieć od obsługi lotniska to nikt nie chciał ze mną gadać. Zaczęłam się lekko stresować, ale pomyślała ze jak nawet jakiś problem mają to w 5 h go chyba ogarną. Zaczęłam pytać innych pasażerów co się dzieje, głównie tych nie-turystów, ale oni także nie mogli nic powiedzieć, bo sami nie rozumieli sytuacji. Gdy w końcu coś ruszyło się przy stoiskach boardingowych, okazało się, że w zastępstwie za nasz samolot będzie leciał samolot innych linii lotniczych, ale raczej nie zabierze wszystkich pasażerów. Zaczęłam wiec tam biegać, błagać nawet płakać żeby tylko mnie zabrali bo przecież mam przesiadkę a czas coraz bardziej się kurczył. W końcu dostałam nową kartę boardingową i mogłam wejść na pokład. Zadowolona, że jednak się uda, ze spokojem siedziałam już sobie w samolocie, ale samolot nie ruszał. Trwało to jakiś czas, gdy nagle pilot powiedział, że jednak nie polecimy bo ma jakieś błędy w oprogramowaniu i nie chce ryzykować lotem w takich okolicznościach. Kazali więc nam opuścić samolot i czekać dalej na rozwój wypadków. Jak wróciłam do hali wylotów dosłownie dopadł mnie jakiś atak paniki, Na szczęście jakaś tanzańska kobieta zaczęła mnie pocieszać i nawet kupiła mi butelkę wody, żebym tylko się uspokoiła. Udało mi się opanować, już przyjęłam do wiadomości że mój powrót na czas do domu jest bardzo zagrożony. Moja wiara w ludzi przywrócona przez tą kobietę ❤️, nawet nie pamiętam jej imienia.

Rozglądając się po ludziach, zauważyłam jedną dziewczynę która zdawała się być w podobnej sytuacji co ja. Od razu zorientowałam się, że jest to jakaś europejska turystka, po wyglądzie i ubraniu. Dyskutowała właśnie coś z boarding deskiem, wiec postanowiłam podejść i posłuchać czy czasem nie gada w jakimś znajomym mi języku. Okazało się, że dziewczyna ma na imię Egle i pochodzi w Litwy. Miała ułożony ten sam podróży co ja do Istambułu, tylko w ostatnim odcinku leciała do Wilna, a ja do Wiednia. Połączyłyśmy więc siły, aby motywować obsługę lotniska do działania, aby załatwili nam boarding pass na samolot do Istambułu, dzięki czemu, w razie opóźnienia może by na nas poczekali. Niestety, nie udało się nam nic z takich rzeczy załatwić, więc trzeba było czekać. W końcu ogłoszono, że samolot jest już gotowy i możemy dokonać boardingu. Było już dość późno i zdążenie na samolot do Istambułu graniczyło z cudem, ale podobno nadzieja umiera ostatnia. Gdy dolecieliśmy do Dar Es Salam razem z Egle z całych sił pobiegłyśmy na drugi terminal aby sprawdzić czy samolot do Istambułu odleciał. Niestety już go nie było, spóźniłyśmy się jakieś 20 minut...

Poranek w Dar Es Salam

Ten poranek nie należał do najlepszych, mimo że pogoda była piękna. Po wielu godzinach spędzonych na lotnisku w Moshi, byłam bardzo zmęczona, ale trzeba było jakoś rozwiązać tę sprawę. Na szczęście była ze mną Egle i chyba tylko dzięki niej udało mi się jakoś przetrwać te pierwsze chwile. Od razu po zorientowaniu się że naszego samolotu już nie ma udałyśmy się do biura linii lotniczych obsługujących nasz lot z Moshi (Precision Air). To była ewidentnie ich wina, wiec muszą teraz dogadać się z innymi liniami (Turkish Airlines) jak nas sprowadzić do Europy. Na początek zaproponowali nam pokoje w hotelu w centrum Dar Es Salam ze śniadaniami i obiadami na koszt linii i kazali czekać. You must wait...

Lotnisko tuż przed wschodem słońca

Widok z hotelowego pokoju

Tydzień niepewności 

Po zakwaterowaniu w hotelu umyłam się i poszłam spać. Byłam wykończona i nie miałam siły myśleć o niczym. Wiadomo, jak się człowiek wyśpi to jakoś mu łatwiej poradzić sobie z ciężką nietypową sytuacją. Dopiero wieczorem spotkałam się z Egle w hotelowej restauracji i zaczęłyśmy myśleć, jak wydostać się z Tanzanii. Działania jakie podjęłyśmy to:
- męczenie Precision Air telefonami, ale ciągle słyszałyśmy tylko "you have to wait". Osoby z obsługi już nas znały wiec nawet nie trzeba było tłumaczyć kim jesteśmy, bo od razu mówili, że znają temat,
- wycieczka osobista do biura Precision Air - tu nic nie załatwiłyśmy, bo przy biurku siedziały tylko ładnie uśmiechające się marionetki, które nic nie wiedzą,
- telefon do Ambasady Polskiej w Tanzanii - to totalna porażka, "nie jesteśmy biurem podróży" czyli radź se człowieku sam,
- osobista wycieczka do biura Turkish Airlines - to był przełom, od tego momentu zaczęło się coś konkretnego dziać. Obsługa klienta w TA na duuuużżży plus.

W końcu po tygodniu milionów telefonów, wycieczek osobistych i nerwów udało się! Mamy bilety do domu!

Co słychać w Dar Es Salam?

Najgorszym elementem tej sytuacji było to, że trzeba było być prawie cały czas na miejscu, bo nigdy nie wiadomo czy ci nie każą spakować się i jechać, bo właśnie znalazło się miejsce w samolocie. Gdyby od razu wiadomo było, że będziemy czekać tydzień, dojechała bym na Zanzibar do moich znajomych albo co innego porobiła, bez nerwów, bo bym wiedziała że tydzień muszę czekać, koniec kropka. 

Nie znaczy to jednak, że cały ten czas siedziałyśmy tylko w hotelu, udało nam się też co nieco zwiedzić. Dla mnie najgorsze było to, że miałam tylko buty trekkingowe, które średnio nadawały się na taką pogodę (w Dar Es Salam było bardzo ciepło w porównaniu ze szczytem Kili). Miałam też klapki japonki, które mimo tego, że wytrzymałe, to jednak przy dłuższym użytkowaniu poraniły mi stopy niemiłosiernie. Tak bardzo mi brakowało adidasków co je zostawiałam w Moshi... 

Miejsca zwiedzone w Dar Es Salam:

- hotelowa kuchnia - ponieważ jedzenie było na koszt linii jadłam ile tylko dałam rade, najdroższe dania z karty. W myśl zasady "Let's get fat", nich wiedzą, że nie opłaca im się przetrzymywać wkurzonej Polki :) 





- Village Museum - czyli takie nasze muzeum wsi tanzańskiej, bardzo ciekawe, można sobie popatrzeć jak w różnych rejonach Tanzani mieszkali, a może nadal mieszkają ludzie.






- Mbudya Island - wyspa na którą można dopłynąć łódką z Dar Es Salam w 15 minut. Na wyspie piękny biały piasek, mnóstwo krabów, muszli, laso-dżungla, bary i wcale nie aż tak dużo ludzi. Moim problemem było to, że nie miałam stroju kąpielowego, więc musiałam pływać w gaciach :)



Zacieśnianie stosunków Litewsko - Polskich :)

No cóż, nie jestem fanem opalania :)

W drodze powrotnej z wyspy razem na łódce znalazł się jakiś anglik i jego dwie kobiety ciemnoskóre. Mieli ze sobą wielki głośnik i puszczali muzykę ze spotify. Jak się ten człowiek dowiedział, że jestem z Polski to poprosił, żebym puściła jakąś polską muzykę. No niestety, jako pierwszy przyszedł mi do głowy nasz Zenek, ale z tego co widziałam im się podobał, więc spoko :)

- troszkę biedniejsza część miasta - podczas spaceru po mieście trafiłyśmy w taką trochę mniej bogatą dzielnicę, gdzie ludzie żyją w blaszanych budach, otoczeni wysokimi wieżowcami.





- msza w kościele - w Tanzanii dominują dwie religie: chrześcijaństwo i islam. Meczet islamski miałam pod samym oknem hotelu, więc mogłam codziennie słuchać nawoływań ludzi. Do kościoła chrześcijańskiego trafiłam przez przypadek podczas spaceru z Egle. Msza była bardzo podobna do tej jaką widziałam w Zambii, czyli mnóstwo tańców i śpiewu. Msza miała być w swahili ale jak prowadzący zauważył dwie blade istoty część kazania powiedział po angielsku. Fajnie było zobaczyć to ponownie i poczuć taką niesamowitą energię i atmosferę wesołej wiary.


- uber - w Dar Es Salam bez problemu działa aplikacja uber i co ciekawe można jeździć nie tylko samochodami :)

Poa :)

- w trakcie pobytu w hotelu musiałam zmienić pokój ze względu na cieknąca wodę z klimatyzacji, a bez klimatyzacji się tam wysiedzieć nie dało a z klimatyzacja codziennie budzilam się w kałuży wody wokół mojego łóżka.

Z perspektywy czasu ten niespodziewany, dodatkowy urlop wcale nie był taki zły, jest przynajmniej co wspominać. Były chwile, że już miałam ochotę wyruszyć na piechotę, wg google maps zajęło by mi to tylko jedyne 75 dni :) 

Przy drugim podejściu opuszczenia kontynentu afrykańskiego nie miałam już większych problemów, chociaż przygody nie opuściły mnie aż do przybycia do Polski. Przesiadka w Istambule do Wiednia była dość ryzykowana bo miałam na nią tylko jakieś 40 minut z czego 30 chyba mi zajął sam bieg między gate'ami, a lotnisko jest duże. Udało się jednak, mimo że połowę dystansu zrobiłam boso. W samolocie miałam dość ostrą dyskusję z jakimś panem z brodą, który zajmował połowę mojej przestrzeni osobistej w samolocie swoimi rozłożystymi nogami. Powiedziałam mu otwarcie co o tym myślę i po krótkiej ostrej wymianie zdań, pan skulił się prze ścianie a ja miałam swoją przestrzeń! Po przylocie z Istambułu do Wiednia, okazało się, że mój bagaż nie doleciał. Nie był to już dla mnie problem, gdyż i tak czekał mnie cały dzień czekania na nocny flixbus do Warszawy, wiec z mniejszym bagażem było wygodniej. W Wiedniu panowała jeszcze świąteczna atmosfera, więc sobie trochę połaziłam po centrum, wypiłam grzane wino i popatrzyłam na łyżwiarzy. Mój bagaż dotarł do mnie kurierem dzień po przybyciu do Polski, cały i zdrowy :)






sobota, 20 stycznia 2024

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 1

To miał być bardzo krótki wpis dokumentujący drogę od marzenia do wspomnienia, i same cudowne rzeczy miały tu być. Niestety, życie jest nieprzewidywalne i nie same dobroci nas spotykają. No, ale po kolei...

Kilimanjaro - jeszcze dwa lata temu nie spodziewałam się, że zdecyduję się na tak szaloną wyprawę, aby zdobyć najwyższy szczyt Afryki. Co prawda, po zdobyciu Tubkala miałam myśli, że stać mnie na więcej, ale że aż tak... Aż do momentu gdy zobaczyłam zdjęcie mojego znajomego, który się chwalił, że właśnie tam wszedł. Porównując w głowie moja kondycję i zdolności do jego stanu stwierdziłam, że w sumie nie może być tak źle. Widząc, że każdy pozuje na szczycie z uśmiechem stwierdziłam, ej no ja też chcę takie zdjęcie. 

Od marzenia do planu

Marzenie marzeniem, ale trzeba zmienić je w plan, żeby zrobić miejsce nowym marzeniom. Przez jakieś półtora roku myślałam jak zrobić to najlepiej, czy iść samemu, czy znaleźć grupę, a może to jakaś grupa znajdzie mnie. Zawsze coś dzieje się po coś, nie inaczej mogło być tym razem. W kilka tygodni po mojej wizycie w Kirgistanie, jedna z dziewczyn, które tam poznałam rzuciła temat wyjazdu. Oczywiście go podjęłam, nie mając nawet pewności czy uda mi sie dostać urlop itp. Jak jest już okazja to trzeba ją cisnąć. Po długiej korespondencji mailowej ustaliliśmy skład grupy wyjazdowej oraz termin. Tak więc jest nas 5, fabulous 5, tj. ja, dwie dziewczyny które poznałam w Kirgistanie czyli Kasia i Magda, znajoma z pracy Kasi Zuza i jej mąż Greg. Termin przełom stycznia i lutego, dość niewygodny ze względu na moją pracę, ale mam bardzo dobra szefowa, która pozwoliła mi na to szaleństwo ❤️

Przygotowania

Zanim podjęłam poważne przygotowania, powstał plan żeby się w ogóle poznać. Kasie i Magdę znałam, natomiast Zuza i Greg to nie wiadomo kim są i czy w ogóle będę w stanie z nimi się dogadać. Ponieważ mieszkają oni w Krakowie, a ja w Warszawie, specjalnie z tej okazji wybrałam się w wycieczkę na jeden wieczór. Okazało się, że moje obawy o dogadanie się rozwiały się w 5 sekund. To naprawdę fajni ludzie, a cała wyprawa zapowiadała się niesamowicie.

Po tym spotkaniu zaczęłam coraz poważniej myśleć o wyprawie, zbierać sprzęt, ubrania itd. Tak minęło trochę czasu, aż w końcu nadszedł ten wyczekany moment...

Wyjazd 

Najtańszą opcją biletową okazała się podróż z Wiednia, z przesiadką w Istambule, Dar es Salaam i ostatecznie lądowanie na lotnisku Kilimanjaro, tuż u stóp tej pięknej góry. Cały lot przebiegł bez większych problemów, żaden lot się nie opóźnił, wszystkie bagaże doleciały. Nie było to takie oczywiste, bo mniej więcej dwa tygodnie przed naszym wylotem znajomy, który też wybierał się na Kilimanjaro, miał straszne problemy z overbookingiem w jednej z linii oraz zgubionym bagażem. Pierwszy nocleg przed wyprawą mieliśmy w hotelu w Moshi, a na drugi dzień ruszaliśmy już w naszą przygodę!

Fabulous 5 :)

Trekking, czyli to co lubię najbardziej

Trasa jaką wybraliśmy nazywa się Machame Route i jest to podobno najpopularniejsza i najbardziej widowiskowa trasa na szczyt. Cały trekking miał nam zająć 6 dni (absolutne minimum dla takich turystów jak my). Kilimanjaro znajduje się na terenie parku narodowego i nie ma tam możliwości spacerować samemu, tylko z przewodnikiem oraz porterami, którzy pomagają nosić bagaż. Można by się bez nich obejść, ale prawnie nie ma takiej możliwości. No i spoko, niech sobie zarabiają, osobiście nie mam nic przeciwko takiemu układowi. Firma obsługująca nasz trek nazywa się Kilimanjaro Heroes Adventures i naprawdę mogę ich z czystym sumieniem polecić. Nasi przewodnicy to Mwinyi, Nyokka i Calvin. Najlepsi jacy mogli być, ale o tym potem.

Jak Amba w pacierzu 

Zanim ruszyliśmy w drogę, cały team nam towarzyszący, czyli przewodnicy i porterzy odśpiewali i odtańczyli dla nas kilka piosenek o Kilimanjaro. Z tego zapamiętałam głównie słowo Amba, które w Swahili nic konkretnego nie znaczy i jest to raczej taka przyśpiewka typu nasze "lalala", ale zapadło mi to w pamięć i często jak ktoś coś mówił odpowiadaliśmy: Amba. 

Trasa nasza zaczęła się przy Machame Gate (1 640 m npm), gdzie musieliśmy odczekać chwilę, zanim dostaliśmy wszystkie pozwolenia na wejście. Przy wejściu spotkaliśmy kolegę z Polski Szymona, który miał jakąś dziwna akcje ze swoją agencją i w rezultacie szedł sam. Jak się potem okazało przygarnęliśmy go do siebie i stał się szóstym członkiem naszego teamu. Przy Gate spotkałam również swoją znajomą z wyjazdu na Islandię, czyli Wiolę. Też szła na szczyt, ale chyba jakąś dłuższą trasa bo już później jej nigdzie nie spotkałam. Ciekawe jest to, że większe prawdopodobieństwo jest spotkania kogoś znajomego za granicą niż w Polsce :)

Pierwszego dnia szliśmy przez las do campu Machame, który znajduje się na wysokości 2 850 m npm. Był to raczej spacerek po lesie, i oczywiście jak na rain forrest przystało musiał nas zmoczyć deszcz.

Jako, że porterzy idą zwykle szybciej niż turyści, w campie czekały już na nas rozłożone namioty oraz kolacja. Przed kolacją oczywiście mycie w misce z ciepłą wodą. Za bardzo się tam nie szorowałam, tylko ręce i zęby, resztę dopełnił mokry papier toaletowy. Podczas kolacji mieliśmy obowiązkowe badanie naszych parametrów życiowych w celu weryfikacji jak adaptujemy się do wzrastającej wysokości. Parametry te obejmowały min. saturację, bóle głowy, biegunkę, wymiotowanie itp. objawy towarzyszące chorobie wysokościowej. Tej nocy spałam bardzo dobrze, nawet gadający ludzie mi nie przeszkadzali, zwłaszcza że rozmawiali w Swahili, więc nawet nie mogłam podsłuchiwać :)

Jeszcze zadowoleni i pełni sił :)

Kolejnego dnia przemierzyliśmy dalsze 1 000 m pod górę aby zakończyć dzień w Shira 2 Camp na wysokości 3 810 m npm. Nic specjalnego się tego dnia nie działo oprócz tego, że mijaliśmy coraz pewną grupę Polaków, było ich chyba ze dwadzieścia osób. Raz my ich raz oni nas, i tak nam minął dzień :) Zanim wyruszyliśmy rano, Mwynyi dał mi swoją pelerynę od deszczu z maratonu paryskiego, bo poprzedniego dnia miałam tylko swoją kurtkę, która niestety już przemaka. Miałam okazję ta pelerynę użyć. 

Trzeci dzień to kolejne wyzwanie, tym razem zaczęło się robić poważnie, bo po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę 4 000 m npm. Nasz kolejny nocleg miał mieć miejsce w Barranco Camp (3 976 m npm), ale zanim tam dotarliśmy zaliczyliśmy ponadgodzinna aklimatyzację na Lava Tower (4 630 m npm). To już ten level, gdy zaczyna padać śnieg i czuję się, że to jednak nie będzie a piece of chocolate cake.

Jeszcze stoimy :)

W miarę schodzenia z Lava Tower do Baranco, śnieg zaczął zmieniać się w deszcz i lało całkiem konkretnie. Na szczęście jeden z naszych przewodników poratował mnie swoją peleryna, więc jakoś mocno nie zmokłam, tylko moje rękawiczki ociekały woda i rękawy od kurtki. Rękawiczki suszyłam cały wieczór bo kolejnego dnia zapowiadało się, że będę ich dużo używać.

Czwartego dnia ruszyliśmy w stronę Karanga Camp na wysokości 3 995 m npm. Różnica niewielka w porównaniu do do poprzedniego noclegu, ale droga wcale nie taka płaska. Najpierw musieliśmy wspinać się na ścianę, prawie pionowa, więc sporo podejścia pod górę w dość krótkim czasie. Nawierzchnia trochę jak w naszych wysokich Tatrach, czasami kombinowanie gdzie postawić stopę, takie trasy lubię najbardziej. Warto było jednak, bo na samej górze tej ściany czekał na nas przepiękny widok na Kili. 



Po tej wspinaczce czekało nas jednak dość ostre zejście w dół, nie wiem ile dokładnie było to metrów, dla mnie chyba z 5 tys. Kolana mi się prawie rozeszły, ale ostatecznie dałam radę. Po takim ostrym zejściu w dół, jeszcze trochę w górę i jesteśmy na miejscu!

Już w pozycji półleżącej :)

Po odpoczynku w Karanga, ruszyliśmy do base campu, czyli Barafu Camp na wysokość 4 673 m npm. Drogi tej nie pamiętam, chyba nic spektakularnego się tam nie działo, ale po zdjęciu na koniec widać, że mnie nieźle ta trasa zmęczyła :)

Znajdź mnie, już tylko pozycja leżąca :)

Po przybyciu do Barafu Camp mieliśmy chwilę na odpoczynek i na drzemkę. W tym campie mieliśmy dość daleko łazienkę i jak normalnie nie jest to problem tak tutaj każda wyprawa kończyła się zadyszka. Po zbadaniu naszych parametrów okazało się, że wszyscy kwalifikujemy się jako potencjalni zdobywcy szczytu. Trzeba było więc udać się na krótkie spanko, gdyż jeszcze tej nocy czekał nas atak na szczyt!


Piątek piateczek piatunio

Około godziny 11:30 wieczorem zostaliśmy zbudzeni aby ruszyć na szczyt. Zgodnie z zaleceniem naszych przewodników ubrałam się w sześć warstw na górę i cztery na dole. Można pomyśleć, że to przesada, ale jak się potem okazało wcale nie. Noc była piękna, bezchmurna, jasna bo tuż przed pełnią księżyca. Szybko zjedliśmy małe "śniadanie" i ruszyliśmy w drogę. Zaleca się zjeść mało, bo dochodząc na szczyt łatwo można zwymiotować, więc nie ma co dodatkowo obciążać żołądka. Na początku szło się bardzo dobrze, nie trzeba było czołówek, bo trasa była pięknie oświetlona przez księżyc. Szliśmy dość sprawnie, mijając po kolei inne grupy turystów. To jest bardzo duży minus wypraw na Kili, że czasami te grupy są dość duże do 30 osób, więc jak wyleci się z kolejki na szczyt to potem trzeba długo czekać, aż cała karawana przeminie. Im wyżej, tym czekanie było coraz gorsze bo robiło się coraz zimniej. Ok 5 000 m npm zaczęły się u mnie problemy z oddechem, stał się on coraz szybszy i potrzebowałam coraz chwili oddechu, żeby uzupełnić tlen. Niestety na tej wysokości powietrze jest na tyle rozrzedzone, że dosłownie walczy się każdy pełny oddech. Dodatkowo, brak tlenu spowalnia pracę mięśni, które są niedotlenione i każdy kolejny krok staje się coraz cięższa walką.
Tym bardziej byłam pełna podziwu dla naszych przewodników, którzy idąc w takich warunkach są jeszcze w stanie śpiewać piosenki o Kili i wydawać z siebie dość głośne dźwięki. Co prawda mają oni większe doświadczenie, ale też z tego co mówili, nie zawsze są w stanie dojść na szczyt. Trzeba jednak przyznać, że te ich śpiewy robiły klimat i dla mnie były dodatkowa motywacją żeby iść, iść, iść...

Wschód słońca zastał nas gdy zbliżaliśmy się już do Stella Point na wysokości 5 756 m npm. Niektórzy uważają, że jak się tam dotrze to można powiedzieć, że się weszło na szczyt. Ja jednak bardzo bym żałowała, że tu skończyłam więc postanowiłam cisnąć dalej. Na wszelki wypadek zrobiłam sobie zdjęcie gdybym jednak nie dała rady. Idąc ostatnia prostą na Uhuru Peak prawie umarłam, krok za krokiem, powolutku, niby tylko 100 m w górę, ale w takim stanie to jak milion metrów. Szłam, chwiejąc się i prawie przewracając, aż jeden z naszych przewodników Calvin pomógł mi utrzymać równowagę i dosłownie zaciągnął na szczyt. Gdy dotarłam na szczyt poczułam taka radość a jednocześnie zaczęłam płakać, że to już koniec. Odzyskałam też trochę siły i byłam w stanie nawet machać nogą na szczycie :)



Jak się wlazło to trzeba też zejść

Na początku zejście wydawało mi się o wiele łatwiejsze niż wejście, szło mi się całkiem sprawnie. Niestety schodzenie to nie jest moją ulubioną czynność w górach więc z czasem stawało mi się coraz ciężej i ciężej. Dodatkowo znać dawało o sobie zmęczenie. Pod sam koniec zejścia prawie już płakałam, tak bardzo miałam dość i tylko marzył mi się namiot i spanko. Gdy już dotarliśmy do campu z ulgą zrzuciłam wszystkie warstwy i w tym samym momencie zasnęłam. Po kilku godzinach obudziło mnie wzywanie na obiad, sama nie wiedziałam czy chce mi się jeść czy wolę spać, ale ostatecznie się zmusiłam do wstania. Tego dnia czekało nas jeszcze ponad kilometr w dół, do naszego ostatniego campu, czyli Mweka Camp (3 068 m npm). Po obiedzie szybko zebraliśmy się do drogi żeby zdążyć przed zachodem słońca. Dalsze zejście było już łagodniejsze niż z Kili, ale ja marzyłam aby tylko się jak najszybciej skończyło.
Gdy dotarliśmy do Mweka Camp stwierdziłam, że moje stopy w końcu po sześciu dniach mogły by się umyć. Jaka to była dla nich ulga to rzadko kiedy taka odczuwam. Po kolacji mimo zmęczenia długo nie mogłam usnąć. Nie pomagał też fakt, że obok mnie rozłożyli się ludzie i rozmawiali tak głośno, że miałam wrażenie jakby byli ze mną w namiocie. Chyba za dużo wrażeń jak na jeden dzień, ale ostatecznie usnęłam.

Ostatnia prosta wiodła nas kolejnego dnia do Mweka Gate. Znowu cały czas w dół, ale już nawet o tym nie myślałam. W mojej głowie pojawiały się już plany odnośnie tego co będę robić we domu, jak wrócę i na tym się skupiałam. Po przekroczeniu Mwaka Gate zostaliśmy wpisani do księgi zdobywców Kilimanjaro i każdy z nas dostał dyplom potwierdzający nasze osiągnięcia, a także butelkę piwa o nazwie Kilimanjaro :)

Po ceremonii wręczenia dyplomów udaliśmy się jeszcze do pobliskiego sklepu żeby spróbować piwa bananowego. Smak jak drożdże, nie najgorszy, ale też nie jakiś rarytas. Z ciekawości warto spróbować.


Po napiciu się udaliśmy się do naszego hotelu w Moshi, aby w końcu się porządnie umyć i odpocząć. Należało nam się jak rzadko kiedy...


środa, 22 lutego 2023

Paryż zasługuje na róż

Jak już się wielokrotnie w mojej karierze podróżniczej przekonałam, nietrudno namówić mnie na jakieś szalone pomysły. Często powiem "tak", nawet się nie zastanawiając lub nie doczytując czegoś. Jak do tej pory wychodziło mi to na dobre i nie inaczej było w tym przypadku. Pewnego marcowego dnia mój znajomy Niemiec (nazwijmy go Detlef) zadzwonił do mnie i zaproponował: hej a może byśmy tak pojechali do Paryża? będę tam w delegacji, ale może dołączysz na weekend? Nawet się przez moment nie zastanawiałam tylko powiedziałam tak, mając nadzieję, że ceny biletów nie zjedzą wartości moich wydatków na jedzenie. Jak się okazało, bilet powrotny z Paryża kupiłam od razu za "grosze", ale bilet tam to już była większa inwestycja. Po wielu godzinach spędzonych na stronach linii lotniczych w końcu udało mi się dostać sensowną cenę za bilet z Gdańska na lotnisko Beauvais, które jest ok. 100 km od Paryża. Tak więc, mając już bilety można było planować całą wycieczkę. W Paryżu kiedyś już byłam wiec zależało mi głównie na zobaczeniu wieży Eiffla, dlatego też postanowiliśmy, że pojedziemy na północny zachód od Paryża i zobaczymy co tam jest. 

Podróż bez stresu nie ma sensu

Ponieważ wylot miałam z Gdańska, musiałam też ustawić sobie dojazd na lotnisko z Warszawy. Znalazłam idealnie istniejący pociąg, który na czas by mnie dowiózł. Niestety zanim jeszcze do niego wsiadłam, chciałam sprawdzić jakie ma opóźnienie. Nie była to mądra decyzja, bo okazało się, że opóźnienie jest dość spore i istnieje ryzyko, że nie zdążę na lot. Tak więc, zestresowałam się strasznie, ale mimo wszystko postanowiłam cisnąć na ten lot. Najgorsze co by mogło mnie spotkać to weekend w Gdańsku, co wiadomo nigdy nie jest problemem :). Po przybyciu na dworzec okazało się, że internet kłamie i opóźnienie wynosiło tylko 20 min, ale wiadomo zawsze może się to zmienić. Całą trasę do Gdańska martwiłam się czy zdążę, ale okazało się, że pociąg o dziwo nadrobił opóźnienie i był na czas. Szok! Po przybyciu na lotnisko okazało się, że samolot też ma opóźnienie, czyli cały mój stres był bez sensu, bo nawet jak by się ten pociąg opóźnił o tyle co podawał internet nadal bym zdążyła, no ale kto wiedział? Na pewno nie ja. Po wylądowaniu w Beauvais, jak najszybciej musiałam przetransportować się do centrum Paryża, żeby odebrać samochód z wypożyczalni. Detlef już tam był, ale to musiałam być ja, gdyż na mnie jako na wiecznie początkującym kierowcy było wypożyczenie. Za dodatkowego kierowcę była dopłata, a to ja byłam bardziej prawdopodobnym sprawcą wypadku, więc jakby co to samochód musiał być na mnie. Gdy już dostaliśmy nasz samochód, mogliśmy w końcu wyjechać poza tłoczny Paryż.
Nasza super-bryka :)

Dieppe

Postanowiliśmy pozwiedzać trochę francuskie wybrzeże, dlatego naszym pierwszym celem podróży była miejscowość Dieppe. Nic tam specjalnego nie było, pogoda była bardzo pochmurna i widoki takie sobie. Chcieliśmy wejść do jedynej restauracji przy plaży, ale facet popatrzył na nas i stwierdził, że kuchnia już zamknięta. To miejsce było takie "ąę" a my no cóż, jak to podróżnicy... Także myślę, że to nie kuchnia była jednak problemem :)

Wybrzeże w Dieppe

Jako, że wyjazd był planowany jako niskobudżetowy nie mieliśmy oczywiście nigdzie noclegu, jak tylko w samochodzie. Skitraliśmy się wiec gdzieś w jakimś lesie po ciemku, myśląc, że nic dookoła nie ma. Rano obudziło nas potworne zimno i śnieg na przedniej szybie samochodu. Poza tym, po wyjściu na zewnątrz, okazało się, że w około są jakieś budynki i ludzie tam mieszkają. Na szczęście nikt się do nas nie przyczepił i szybko stamtąd odjechaliśmy.

Nasza samochodowa kuchnia i łazienka w jednym :)
Mycie planowaliśmy w publicznych basenach

Fecamp

Kolejnym przystankiem w naszej podróży była miejscowość Fecamp, na zachód od Dieppe. Zanim tam jednak dojechaliśmy, odwiedziliśmy kilka miejsc po drodze, trzymając się jak najbliżej brzegu. Jednym z takich miejsc był położony tuż nad brzegiem kościół Varengeville - sur - Mer otoczony cmentarzem, z którego roztaczał się widok na morze.


Plaża w Fecamp nie różniła się jakoś bardzo od tej w Dieppe, tak wiec nic nowego tam nie zobaczyliśmy. Pogoda nadal się nie poprawiła, było pochmurno, deszczowo i wietrznie.

Wybrzeże w Fecamp

Tej nocy postanowiliśmy przenocować w jakimś budynku, oboje byliśmy przemarznięci i lekko przemoczeni i po prostu mieliśmy potrzebę spędzić tę noc w godziwych warunkach. Znaleźliśmy na szybko jakiś przyzwoity i w miarę tani apartament.
Rano po wyjściu na zewnątrz okazało się, że nasz samochód zniknął. Na początku myślałam, że po prostu nie pamiętamy gdzie go zaparkowaliśmy, ale z biegiem czasu okazało się, że go po prostu nie ma. Pierwszą rzeczą był telefon do wypożyczalni, żeby zgłosić im, że samochodu nie ma i czy czasem nie mają możliwości żeby znaleźć go GPSem. Oczywiście nie mogli, wiec kolejny krok to policja. Na policji wszystko się wyjaśniło, okazało się, że samochód był zaparkowany w miejscu, gdzie kolejnego dnia był cotygodniowy targ i policja go po prostu odholowała na parking, oddalony chyba ze trzy kilometry od tego miejsca. Akurat musieliśmy trafić na ten dzień targowy, każdy inny nie miał by takich konsekwencji. Niestety trzeba było zapłacić stosowną opłatę, wcale nie małą i na dodatek iść na piechotę z bagażem te trzy kilometry, pod górę. Jeszcze oczywiście trzeba było to zrobić do określonej godziny, bo to weekend i nikt za długo nie będzie pracował. Na szczęście udało nam się zdążyć i odebrać samochód, ale straciliśmy cenne pół dnia, podczas którego można było robić przyjemniejsze rzeczy...

Etretat

Trudy poranka wynagrodziła nam jednak piękna pogoda, chmury się już rozwiewały i wyszło piękne słońce. W drodze do Etretat przystanęliśmy na moment, żeby nacieszyć się tą piękną pogodą w miejscowości Yport.


Najlepsze jednak dopiero przed nami. Etretat to moim zdaniem najładniejsze miejsce jakie było nam dane zobaczyć. I to nie tylko ze względu na piękną pogodę, ale także piękne formacje skalne na plaży i długie ścieżki spacerowe. Postanowiliśmy tam zostać dłużej, bo szkoda by było być tam i nie zobaczyć wszystkiego.







Nocleg w Etretat oczywiście znowu w jakimś lesie, ale było o wiele cieplej niż pierwszej nocy i chyba byliśmy tak zachwyceni Etretat, że było nam wszystko jedno gdzie śpimy i czy nas ktoś znajdzie.

Le Havre

Kolejnego dnia ruszyliśmy w kierunku Le Havre, miasta położonego jeszcze bardziej na zachód. Miejscowość niczym szczególnym się nie wyróżniała, pamiętam ją przede wszystkim z długiego wieczornego spaceru wzdłuż plaży i dyskusji o papieżu Benedykcie. Po spacerze oczywiście nocleg w samochodzie, ale tym razem dla odmiany na brzegu morza. Rano jacyś ludzie chodzili tam z psem, ale znowu nikt się nie przyczepił.





Kolejny dzień upłynął nam na powrocie do Paryża. Mieliśmy określoną godzinę na zwrot samochodu, więc dość się spieszyliśmy. Na szczęście udało nam się zdążyć i po oddaniu samochodu mogliśmy w końcu zacząć oglądać Paryż. Oczywiście zanim zwiedzanie, trzeba było się umyć w hostelu i zjeść porządne jedzenie.



W Paryżu chciałam głównie zobaczyć wieżę Eiffla, pozostałe zabytki to tak sobie. Z ciekawości zaszłam jednak też do Katedry Notre Dame, żeby zobaczyć jak wygląda po pożarze w 2019 roku. Wygląda dość marnie, chyba minie jeszcze trochę czasu, zanim wróci do dawnej świetności. Po nocnym spacerze udaliśmy się do hostelu, żeby wyspać się w dziadkowej pościeli, gdyż kolejnego dnia wracaliśmy do domu, ja do Warszawy, Detlef do Berlina.


A o co chodzi z tym różem? Tuż przed wyjazdem konsultowałam z moją koleżanką z pracy czy wziąć czarny polar czy moją nowa różową bluzę Nasa. Ona bez namysłu rzekła: Bierz różową, Paryż zasługuje na róż :)

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...