czwartek, 31 sierpnia 2017

Pakowanie zacząć czas

Termin wyjazdu zbliża się bardzo szybko, trzeba by więc pomyśleć na poważnie o pakowaniu. Od jakichś dwóch tygodni zbieram na kupce rzeczy które chce ze sobą zabrać, ostatecznie jednak wiem ze nie wszystkie dam rade wziąć. Kierując się swoim doświadczeniem i informacjami jakie przekazali nam ludzie z Fundacji zdecydowałam się na zabranie mojej ulubionej walizki w kwiatki jako bagaż rejestrowany oraz dużego plecaka jako bagaż podręczny.
Zaczynając od ubrań, wg wskazówek zapakowałam głownie t-shirty, spódnice i spodnie za kolano. Podobno odkryte ramiona i uda nie są zbyt mile widziane w kulturze Zambii toteż nie mam zamiaru ich prowokować swoim strojem. Staram się nie brać za dużo ubrań, gdyż mam plan ubierać się po ichniejszemu, wiec pierwszą rzecz jaką zakupię będzie specjalna chusta, której nazwy teraz nie pamiętam. Jest to pewien rodzaj chusty, którym można się owinąć, przykryć, użyć jako obrusu, pewnie tez jako ręcznik. Mam coś takiego z Tajlandii, więc jeśli użytkowość tych chust jest podobna to będzie to jeden z lepszych zakupów. Poza tym podobno można tam zlecić lokalnej
pani zrobienie prania, wiec tym bardziej nie ma sensu brać rzeczy na każdy dzień. Przy okazji mona się przyczynić do rozwoju lokalnej przedsiębiorczości:)
Inne rzeczy które mogą okazać się niezbędne:
- muuga 50%, specjalnie zaopatrzylam sie w najsilniejszy dostępny repelent jaki znalazłam, na opakowaniu napisali że też na owady tropikalne,
wiec mam nadzieje że tak będzie. Niestety komary baaardzo mnie lubią więc ryzyk udziabania jest bardzo wysokie,
- przejściówka, w Zambii obowiązują gniazdka takie jak w UK,
- filtry, min. 50+, ale wzięłam też 30, może też się przyda,
- jakieś suche jedzenie typu ryż i owsianka, podobno jedzenie jest drogie - zobaczymy,
- aparat z dobrym zoomem - w planie safari wiec grzech byłoby nie miec dobrego sprzętu:)
Inne rzeczy standardowo jak na wycieczkę. Ostatecznie waga bagażu rejestrowanego 14 kg, podręcznego 7,9 kg.
Zmieściłam się w limitach, uff. Poniżej fotka mojego bagażu, jak widać objętościowo podręczny może wydawać się większy lub przynajmniej równy:)
Zobaczymy ile ostatecznie z rzeczy które wzięłam faktycznie okaże się przydatne. Po powrocie zrobię podsumowanie ile czego zużyłam, na wypadek gdyby ktoś chciał wybrać się we wrześniu do Zambii na wolontariat:)

wtorek, 15 sierpnia 2017

Jeden dzień na Helu

Pewnego pięknego lipcowego dnia, przebywając w swoim mieszkaniu w Warszawie, poczułam nagłą tęsknotę za wiatrem we włosach. Jeśli wiatr to też szum, najlepiej szum fal i piasek pod stopami. Dlaczego wiec nie wybrać się nad morze, nasze polskie zimne morze, odpocząć od gorąca w mieście. Z drugiej strony nie może być nudno, leżenie plackiem na plaży jest zdecydowanie poza moimi zainteresowaniami. Zdecydowałam się więc na pieszą wycieczkę po Półwyspie Helskim od Władysławowa na Hel.
Zaplanowałam przejście całego Półwyspu (ok. 35 km) na piechotę w ciągu jednego dnia. Aby nie tracić czasu na dojazdy zdecydowałam się na przejazd pociągiem z Warszawy do Władysławowa w nocy z piątku na sobotę (właściwie to już tylko w sobotę  bo pociąg miałam o godzinie 0:01) natomiast powrót w nocy z soboty na niedzielę. Planowy przyjazd do Władysławowa o 05:40, wyjazd z Helu 22:15. Miałam więc ponad 16 godzin aby dokonać tego wyczynu.
PKP oczywiście nie zawiodło i już na samym początku miałam ok 45 minut spóźnienia. Trafiłam do przedziału ośmioosobowego z dwójką małych (ok. 10 letnich) dzieci na pokładzie. Dzieci wyjątkowo nie chciały spać, pokrzykiwały i skakały po siedzeniach w przedziale, także o chwili snu mogłam zapomnieć. Pociąg był pełen ludzi, wycieczki do toalety były prawdziwą eskapadą. No, ale nie ma co narzekać na naszego przewoźnika, grunt że dowiózł mnie na miejsce. We Władysławowie byłam ok. godziny 6:40. Po szybkich zakupach w jednej ze znanych sieci handlowych ok. godziny 7 postawiłam nogę na plaży.
Na plaże dostałam się wejściem nr 2 (łącznie na całym półwyspie jest 67 wejść). Plaza na pierwszy rzut oka była prawie pusta, w oddali widziałam ludzi spacerujących z psem, nie było żadnego parawanu (czyli mit o parawanach od 5 rano obalony, a przecież sezon trwa...) Rozpoczęłam swoją wędrówkę wzdłuż linii gdzie morze styka się z lądem bo tam plaża jest najtwardsza i najwygodniej chodzi się w sandałach. Po kilku kilometrach zdecydowałam się zdjąć sandały i zaczęłam iść pieszo.

Na plaży nie było ani za gorąco ani za zimno, było po prostu w sam raz. Niebo było zachmurzone, od czasu do czasu pojawiało się słońce. Na trasie pomiędzy Władysławowem a Kuźnicą spotkałam tylko kilku ludzi którzy wyprowadzali psy na spacer, albo biegli wzdłuż morza. Zauważyłam też kilka namiotów. Korzystając z okazji na wszelki wypadek wzięłam z domu strój kąpielowy wiec postanowiłam też zażyć kąpieli. Woda była chłodna, ale przyjemna, przerażały mnie tylko pływające w niej meduzy. Najczęściej występującym gatunkiem jest chełbia modra i nie jest ona groźna dla człowieka.

W okolicach Kuźnicy zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów. Nie były to jednak jakieś wielkie tłumy, wciąż swobodnie można było przejść plażą bez potrącania nikogo. Około kilometra za Juratą turyści pojawiali się sporadycznie i coraz częściej można było spotkać mieszkańców Helu, którzy wybrali się na wieczorny spacer / pływanie.

Z plaży do helu można się przedostać na dwa sposoby: przejść przez jedno z przejść (od numeru 64 do 67), lub skręcić wcześniej w leśną ścieżkę (jest to opcja wygodniejsza, zwłaszcza po całym dniu chodzenia po plaży). Ja wybrałam leśną ścieżkę, którą doszłam wprost na stację kolejową. Na stacji byłam ok. 19:30, miałam więc jeszcze trochę czasu do pociągu powrotnego. Udałam się wiec na zasłużoną kolację (wg Endomondo spaliłam ponad 2000 kcal) i krótki spacer po mieście. Ok. godziny 21:20 byłam z powrotem na stacji i niestety, PKP znowu nie zawiodło, gdyż obwieszono 50 minut spóźnienia. Nie miałam już sił chodzić więcej wiec usiadłam na stacji i wymęczona czekałam na pociąg.
Byłam tak zmęczona że w pociągu zasnęłam bardzo szybko. Na szczęście trafili się spokojni pasażerowie, którzy też spali, wiec nic mi nie przeszkadzało...

piątek, 11 sierpnia 2017

Jak to się wszystko zaczęło?

Zawsze marzyłam o  podróżach, dalekich, bliskich, w Polsce, za granicę, pieszych, samochodowych, autobusowych, pociągowych, rowerowych, wodnych, powietrznych i każdym innym środkiem transportu. W szkole podstawowej czy w liceum (na gimnazjum się nie załapałam) uczestniczyłam w każdej możliwej wycieczce, na studiach zaczęłam również sama organizować sobie wycieczki. Mój pierwszy wyjazd za granicę był do Słowacji, pierwszy lot samolotem - do Paryża. Wiele miejsc do tej pory odwiedziłam, ale wciąż chcę więcej. Planem docelowym jest podstawienie stopy na każdym kontynencie (do tej pory zaliczyłam cztery). Po Europie, Azji i obu Amerykach przyszła kolej na Afrykę!
Pomysł wyjazdu na wolontariat zrodził się już jakiś czas temu. Jeden z moich znajomych w ramach wolontariatu budował kiedyś kościół w Indiach. Bardzo spodobała mi się ta idea, pomyślałam że jest to bardzo fajny sposób na wykorzystanie swojego wolnego czasu, Przy okazji można poobserwować życie mieszkańców innego kraju / innej kultury od środka, a także przyczynić się jakoś do rozwoju ich społeczności.
Niestety w budowie kościoła mogłabym być raczej kiepska, wiec postanowiłam wykorzystać inne swoje zdolności. Wpisałam więc w wyszukiwarkę hasło "Wolontariat w Afryce" i jako jeden z pierwszych linków jaki kliknęłam był link do wolontariatu organizowanego przez Fundację Asbiro. Po zapoznaniu się z opisem zakrzyknęłam w umyśle: tak będę uczyć dzieci w Zambii!
Wysłałam wiec swoje zgłoszenie, że bardzo chcę jechać na wolontariat we wrześniu (tylko na ten miesiąc urlopu pozwała mi praca). Gdy pojawiły się zapisy na wrzesień 2017 przypomniałam się ze swoim zgłoszeniem i zaczęłam proces przygotowań do wyjazdu.
Na sam początek obejrzałam kilka filmików przybliżających szczegóły wolontariatu i pracy wolontariuszy. Dostałam również garść wskazówek jak się przygotować na wyjazd i czego mogę spodziewać się na miejscu. Powoli planuje swój wyjazd, zbieram rzeczy które będę chciała zabrać, obmyślam plan czego chciałabym nauczyć dzieci. Z okazji wyjazdu odświeżyłam też swoje szczepionki (wg zaleceń lekarza WZW A i B, błonica, dur brzuszny, tężec). Ponieważ wszystkie zdecydowałam się przyjąć w jednym dniu, dostało mi się też strzykawką w udo! (nienawidzę zastrzyków i pobierania krwi, stąd też moja trauma była wzmocniona).
Przede mną jeszcze wiele przygotowań, ale już czuję motyle w brzuchu, że kolejna wyprawa przede mną:)

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...