sobota, 14 października 2017

Malá Fatra - Wielki powrót

Przebywając w Zambii na wolontariacie, cały czas marzyłam o wyprawie w góry. Niestety, w Zambii nie udało mi się nigdzie wybrać, mimo że najwyższy szczyt nie jest taki mały. Jak ktoś chce zobaczyć jak wygląda najwyższa góra w Zambii, tu jest ciekawy filmik:
https://www.youtube.com/watch?v=654mJljhz5E
W tydzień po powrocie zdecydowałam się na wycieczkę do Malej Fatry na Słowacji. Byłam tam pierwszy raz ok 7 lat temu i od tamtego wyjazdu zaczęła się moja przygoda z wycieczkami po górach. Niestety podczas tamtej wyprawy, nie udało mi się zdobyć najwyższego szczytu tego pasma górskiego. Dlaczego? Najprostszą odpowiedzią będzie: bo tak. Trzeba więc było nadrobić zaległości, bo trochę wstyd.
Z Warszawy wyjechaliśmy w piątek 6 października ok 19:20 z placu Defilad. Docelowo mieliśmy się znaleźć w Popradzie ok 4:05. I tak faktycznie było, mimo opóźnień na trasie. Docelowo bus jedzie do Budapesztu, jakby ktoś potrzebował można wybrać się aż tam.  Ostatnio w Polsce zaczął działać nowy przewoźnik Leo Express Bus, firma czeska i całkiem fajna alternatywa dla Polskiego Busa. Oprócz zwykłych siedzeń, w busie znajduje się też tzw. business klasa, z dodatkową przestrzenią na nogi. Miejsca oczywiście numerowane i jak ktoś ma ochotę na lepsze warunki musi dopłacić. W business klasie w cenie biletu miały być dodatkowo dwa napoje i przekąska gratis (tak przynajmniej głosiła ulotka pozostawiona na siedzeniu). Niestety, z tych obiecanek dostaliśmy tylko po butelce wody.
W Popradzie mieliśmy przesiadkę do pociągu jadącego do miejscowości Vrútky, skąd zaczynała się nasza trasa. Zaraz obok Vrútky znajduje się miejscowość Turčianske Kľačany, gdzie znaleźliśmy otwarty sklep i zakupiliśmy ser bryndza, bardzo słony i zapychający, sam raz na śniadanie:).  W miejscowości tej wystąpiła bardzo ładna tęcza.
Po śniadaniu ruszyliśmy zielonym szlakiem w kierunku szczytu Suchý (1468 mnpm).
Niestety, po drodze zgubiliśmy szlak, ale i tak mimo wszystko udało się dotrzeć do Chaty pod Kľačianskou Magurou, która była po drodze. W chatce tej były jedne z najlepszych pączków jakie do tej pory jadłam, które musiałam zapić oczywiście Kofolą.
Po drugim śniadaniu ruszyliśmy w dalszą trasę. Postanowiliśmy przetrawersować Suchego żółtym szlakiem - byłam tam już podobno, więc straty większej nie było. W drodze czerwonym szlakiem na Malý Kriváň pogoda zaczęła się polepszać i widoki były coraz bardziej spektakularne. Chwilami nawet wyglądało słońce, co jeszcze bardziej podkreślało piękno gór.

Najwyższe szczyty pokryte były śniegiem, jak widać na poniższym obrazku.

W końcu udało mi sie dotrzeć na szczyt Veľký Kriváň (1709 mnpm), nadrobiłam więc swój brak. Moja radość była tak wielka, że aż zmrużyłam oczy z radości:)
Po zdobyciu najwyższej góry w paśmie zeszliśmy do Chaty pod Chlebom aby tam zanocować. Oczywiście miejsc na łóżkach nie było, wiec dostaliśmy podłogę na strychu. Oznacza to, że spaliśmy na podłodze, ale schronisko zapewnia materace (całkiem miękkie) i koce. Tak więc, swojej własnej karimaty mieć nie trzeba jeśli ma się rezerwację na strych, wystarczy śpiwór. I to też lekki, bo jest tam bardzo ciepło. Jedyny minus tego miejsca to brak osłony przed światłem ogólnym w pokoju.
Dlatego też, warto sobie coś powiesić, aby osłonić się od nadmiernego światła żarówki, jeśli chce się iść spać przed ciszą nocną (cisza nocna w tym schronisku obowiązuje od 23). W naszym przypadku bardzo dobrze ochroniły nas od światła kurtki oraz moja chusta na szyję z Tajlandii (hehe kolejne zastosowanie, naprawdę warto było ją nabyć). Jeśli chodzi o stronę kulinarną schroniska, to bardzo ciekawą propozycją jest gulasz z jelenia, oczywiście popity Kofolą lub piwem, zależnie
od upodobań:).
Kolejny dzień nie był już taki ciekawy. Pogoda była nie najlepsza, a mnie bolała noga. Dlatego też, zeszliśmy szlakiem zielonym do miejscowości Šútovo, skąd pociągiem dojechaliśmy do Žiliny a potem do Bohumína. Moim marzeniem jest zdobyć w końcu magnes z tej miejscowości, ale za każdym razem gdy tam jestem, sklepik na stacji, gdzie można kupić magnesy jest zawsze zamknięty. Może zamówię w końcu on-line?
Z Bohumína pociąg zabrał nas do Warszawy, gdzie byliśmy jakoś po 21 i tak skończyła się wycieczka.
Poniżej trasa jaką przebyliśmy pierwszego dnia. Drugim dniem nie ma co się chwalić:)
mapka ze strony mapa-turystyczna.pl

Powrót

W dniu wyjazdu dopadł mnie smutek z powodu końca przygody w Zambii. Jakoś nie tęskniłam za moim życiem w Warszawie, więc świadomość, że muszę tam wrócić nie była dla mnie jakaś szczególnie pociągająca. Z drugiej strony tęskniłam jednak za ciepłym prysznicem, wygodnym łóżkiem i mięsem. Pomyślałam sobie, że gdyby ktoś mi dał możliwość na tydzień zamieszkania w europejskim standardzie, żebym mogła się zregenerować, to mogłabym jeszcze zostać tam na jeden miesiąc. Oczywiście, musiałabym jeszcze zakupić pułapki/trutkę na myszy, bo one naprawdę obleśne były. Jednakże pierwotny plan był, że będę tam miesiąc, więc postanowiłam się tego trzymać. Może jeszcze kiedyś zdecyduje się na podobną akcję...
Wylot z Lusaki miałam o 18:20. Od samego rana pakowałam się i ogarniałam domek, żeby jakiejś totalnej wsi nie zostawić. Od kilku dni zastanawiałam się dlaczego lodówka nie działa. Nie trzymałam tam żadnych rzeczy do jedzenia więc było mi obojętne czy pracuje. Jednakże przy ogarnianiu podłogi zauważyłam że wtyczka jest lekko wyciągnięta z kontaktu. Wcisnęłam ją mocniej i hurra! działa! Kontakty są tu typu brytyjskiego, a sama wtyczka jak na załączonym obrazku. Podejrzewam, że myszy biegając, mogły naruszyć tą delikatną konstrukcję, także należy na to zwrócić uwagę w przyszłości.

Po 12 byłam już spakowana, robiłam sobie ostatni obiad. Dzieciaki miały przerwę w lekcjach, grały sobie w gumę i zaglądały do domku. Wyszłam do nich, aby po raz ostatni potrzymały mnie za rękę (naprawdę sprawia im to radość).

Chwilę przez 15 podjechała taksówka aby zawieźć mnie na lotnisko. Droga na lotnisko zajęła ok 1,5 h; w tym kierowca raz poszedł na zakupy do sklepu i nie było go chyba ze 20 minut. Na szczęście, mimo korków, udało nam się dojechać na 16:30, czyli prawie dwie godziny przed odlotem. Na lotnisku pożegnałam się z Johnem, zrobiliśmy kilka fotek i poszłam do bramek bezpieczeństwa.
Przy przechodzeniu przez bramki, strażnicy chyba nie za bardzo się interesowali co się dzieje,
bo spokojnie przeszłam z butelką wody 0,75l. Tak więc można próbować tak przychodzić i myślę, że spokojnie się uda. Nadałam bagaż, otrzymałam pieczątkę w paszporcie i wybrałam się na "szaleństwo zakupowe". Niestety, miałam ze sobą tylko 30 kwachów, co odpowiada mniej więcej 3 USD. Jedyne na co mnie było stać, to sześć świeczek w kształcie palmy za 2 USD. Resztę kwachów zostawiłam sobie na pamiątkę, bo nic w tej cenie nie znalazłam:)
Ok 20 minut przed odlotem zaczęli nas pakować do samolotu. Niestety nie wylecieliśmy na czas, a pilot wyprosił nas z samolotu, z powrotem do hali odlotów, bo wystąpiły jakieś problemy techniczne i nie wie kiedy wylecimy. Na szczęście następną przesiadkę miałam z oczekiwaniem ok 7 godzin, więc jakoś bardzo się tym nie zestresowałam. No chyba w 7 godzin sobie poradzą, nawet mimo to, że to Afryka... Za jakieś 20 -30 minut zaprosili nas z powrotem do samolotu. Ostatecznie w Nairobi wylądowaliśmy z godzinnym opóźnieniem. W Nairobi była dość długa przesiadka, wiec trzeba było się czymś zająć. Jak wspominałam wcześniej lotnisko oferuje godzinę darmowego internetu. Oczywiście wykorzystałam pierwszą godzinę i pomyślałam - a spróbuje jeszcze raz się zalogować - ku mojemu zaskoczeniu udało mi się! Po kolejnej godzinie, już niestety nie wyszło. Nie wiem czy system coś przeoczył czy co, ale warto spróbować się zalogować ponownie, bo może się udać.
W ogóle nie chciało mi się spać, więc łaziłam po sklepach i wydawałam dolary na jakieś drobiazgi. Ostatecznie wydałam tam ok 40 USD.
W Nairobi musiałam się ponownie odprawić, na spokojnie, korzystając z doświadczeń Kamili, podeszłam do miejsca, skąd miał być odlot i tam bardzo sprawnie mnie odprawili. Tak trochę dziwnie tu mają, bo np. dla lotów Kenya Airways mają normalny check in desk dla wszystkich swoich lotów a np. dla Turkish Airlines (i nie tylko) odprawy odbywają się przy bramce skąd odlatuje samolot. Warto wiedzieć, żeby się przypadkiem gdzieś nie spóźnić. Ok 5 rano zapakowali nas do samolotu
lecącego do Istambułu. Ostatecznie wylecieliśmy z opóźnieniem ok 30 minut. Było to dla mnie dość stresujące, bo w Istambule miałam tylko ok 1 h na przesiadkę. Jako, że generalnie lubię sobie wymyślać problemy, całą drogę zastanawiałam się czy zdążę, a jak nie, to co mam zrobić w tej sytuacji... Dodatkowo siedziałam w ostatnim rzędzie w samolocie, a tuż obok mnie matka z małym dzieckiem, na szczęście dziecko było spokojne i nie płakało, uff... Ostatecznie wylądowaliśmy
z ok 10 minutowym opóźnieniem. Kamila pisała mi, że miała trochę problem przy przechodzeniu przez bramki bezpieczeństwa ze względu na duża ilość osób, już sobie wyobrażałam, jak walczę z obsługą lotniska, żeby mnie przepuścili. Z samolotu do do hali przylotów przewieźli nas autobusem, jak dla mnie jechał on strasznie wolno. Przy okazji miałam możliwość zaobserwowania dlaczego walizki z bagażu rejestrowanego czasem giną. Obok nas przejeżdżał samochód z przyczepką na której jechały walizki, później zauważyłam, że jedna z walizek wypadła i leżała sobie na płycie lotniska. Ciekawe, czy jej właściciel otrzymał ją na czas:)
Na lotnisko wbiegłam chyba jako jedna z pierwszych i biegłam do bramek bezpieczeństwa z wizją, że mój samolot do Warszawy odlatuje. Na bramkach byłam druga w kolejce...
Sprawnie przeszłam przez kontrolę, obsługa lotniska już wpuszczała ludzi na mój lot. Na bilecie byłam przypisana do grupy A, ale była już zamknięta, więc udało mi się wejść z grupą C. Z ulgą usiadłam na swoim miejscu w samolocie:) Po przylocie do Warszawy, okazało się że moja walizka też przyleciała. Z urwaną rączką, ale przyleciała:)

Buka w Dolinie Muminków

Tak tak, wiem mam straszne blogowe zaległości, ale nadrobię je, obiecuje sobie przede wszystkim. Tymczasem zrelacjonuje jeden z moich ostatn...