niedziela, 16 stycznia 2022

Dżungla, rum i repelenty

To znowu nie tak miało być, miały być lwy, zebry, stoły i pingwiny a była dżungla, rum i repelenty. Nie narzekam jednak, bo nie ma na co, a czasem zmiana planu wychodzi nam na dobre. Tak więc, stojąc przed szybkim wyborem, tym razem zdecydowałam się na podróż do Kolumbii. Kolumbia nie jest krajem do którego jakoś wybitnie chciałam jechać, co nie znaczy, że nie ma żadnych turystycznych walorów. Oczywiście, że ma i niektórzy wręcz go kochają, dla mnie to była przede wszystkim przygoda i po raz kolejny sprawdzenie siebie out of comfort zone.

Lot + Bogota

Lot do Bogoty, czyli stolicy Kolumbii był liniami Turkish Airlines z przesiadką w Stambule. Przesiadka była bardzo długa, bo ok. 8 godzinna więc w międzyczasie nocowaliśmy w jednym z tureckich hosteli. Warunki były bardzo fajne, chociaż dane mi było tylko ok. 20 minut snu. Integracja weszła mocno już w czasie tej przesiadki, ale dzięki temu łatwiej było mi znieść długość lotu ze Stambułu do Bogoty :) Lot ze Stambułu do Bogoty to przede wszystkim walka z własnym żołądkiem i bólem głowy, ale dałam radę obejrzeć nawet jakiś film, który dał mi inspiracje do jednego z prezentów z Kolumbii. Bogota przywitała nas dość chłodną pogodą i zachmurzonym niebem, stolica Kolumbii jest położona pośród gór na wysokości 2 640 m n p m, więc jest to zrozumiałe, że panuje tam dość chłodny klimat. W Bogocie przede wszystkim zwiedziliśmy największy plac Plaza Bolivar oraz zjedliśmy pierwsze kolumbijskie dania (w tym popularne tu mrówki dupiaste) 


Kolumbijski kawior :)

San Gil i sporty ekstremalne

San Gil to miejsce gdzie można uprawiać różnego rodzaju sporty ekstremalne takie jak: loty paralotnią, bunge jumping, rafting, wspinaczka po wodospadzie i inne. Z całej tej listy zdecydowałam się ostatecznie na rafting, bo nigdy tego nie robiłam, a nie za bardzo lubię sporty wodne, więc czemu tego nie przełamać? Pierwsza przeszkodą było to, że nie miałam odpowiednich butów na rafting, ale co tam, to żadna przeszkodą jeśli po drugiej stronie hostelu jest sklep obuwniczy. Weszłam więc tam i wzięłam pierwsze lepsze buty z półki. Koszt ok 65 PLN, buty całkiem ładne, rafting przetrwały, mam zamiar nadal używać, więc na pewno nie był to zbędny wydatek :) Rafting odbywał się na rzece Suarez, najpierw oczywiście mieliśmy szkolenie jak się zachowywać w pontonie i co robić jak się z niego wypadnie, słuchałam uważnie i tylko się martwiłam żeby z pontonu nie wypaść. Oczywiście jak się czegoś bardzo nie chce to to się zdarzy, wypadliśmy z pontonu całą grupa, ale teraz z perspektywy czasu myślę, że bez tego byłoby to mega nudne przeżycie :) Grupę w pontonie miałam fajna, międzynarodowa, dwóch Brytyjczyków, dwie Polki, jedna Amerykanka i nasz boss Kolumbijczyk oczywiście. Jak się potem okazało, wypadnięcie z pontonu to niezwykle rzadka rzecz, więc byliśmy mega wyjątkowi w tym temacie. Na szczęście, zaraz po wypadnięciu z pontonu, od razu kazali nam wsiadać z powrotem, mimo, że się bardzo bałam i bolała mnie szyja. Ale co zrobić, przecież nie zostanę na środku rzeki, tylko muszę jakoś dotrzeć do końca. I to było właśnie dobre, bo jakbym nie wsiadła od razu, to bym pewnie miała mega traumę na kilka lat. Jedna dziewczyna straciła w wypadku buta, moje na szczęście się uchowały :)


I'm a Survivor :)

Ciudad Perdida i Santa Marta

Kolejnym punktem naszej wyprawy był czterodniowy trekking przez dżunglę, którego celem było zdobycia Ciudad Perdida, czyli Zaginionego Miasta. W tym celu udaliśmy się do miasta Santa Marta, skąd mieliśmy się przetransportować do dżungli. Przejazd z San Gil do Santa Marta trwał całą noc, ale za to bardzo wygodnym autobusem, gdzie każdy miał miejsce na nogi i mógł naprawdę wypocząć, jeśli nie ma problemów ze spaniem w środkach transportu. Autobus był oczywiście opóźniony, ale co to dla nas, umilaliśmy sobie ten czas grą w mafię i rumem :) Po dojechaniu do Santa Marta ruszyliśmy od razu w kierunku dżungli. W podróży tej miało nam towarzyszyć dwóch przewodników Maron (zwany też Macron, Makaron, Maroon 5, el Patron) i Peche i nasza kucharka Alejandra. 

Maron prezentuje nam trasę

Sam trekking jest dość ciężki i to nie tylko ze względu na ilość przewyższeń, ale również ze względu na panujący w dżungli wilgotny klimat. Do tego dochodziła ciągła potrzeba używania repelentów na wszelkiego rodzaju owady. Repelent musi być naprawdę mocny, ja miałam najsilniejsza Mugę 50% deet, która została mi jeszcze z czasów mojej wyprawy do Zambii. Niektórzy nawet profilaktycznie brali leki na malarie, co wg mnie nie było potrzebne, bo to nie komary były największym problemem a muszki, które gryzły nie wiadomo kiedy. Ciekawe w tych ukąszeniach było to, że nie swędziały od razu, tylko dopiero po kilku dniach, ale za to jak... Bez Altacetu lub innego specyfika na ukąszenia ciężko jest przeżyć ten ból. 
Po każdym dniu trekkingu całą koszulkę i gacie miałam mokre, a co gorsza nie dało się ich wysuszyć, więc trzeba wziąć dużo suchych rzeczy na zmianę, chyba że ktoś lubi chodzić w mokrych, ja nie za bardzo. 
W samej dżungli nocowaliśmy w campach, czyli miejscach gdzie każdy dostawał łóżko z moskitiera, były łazienki i prysznice (tylko z zimna wodą, ale w tym klimacie to błogosławieństwo), było też miejsce do gotowania, siedzenia i jedzenia. Można tam było również nabyć rum oraz abonament na wifi. Ogólnie infrastruktura bardzo dobra, aż za dobra jak dla mnie, mogłoby być bardziej surowo :) Ja z wifi nie korzystałam, bo chciałam naprawdę odpocząć od internetu, ale od rumu już nie miałam zamiaru odpoczywać :)

Peche - dostawca rumu i masażu

Oczywiście jeśli ktoś nie chce się męczyć idąc, to można skorzystać z opcji muła, ale to jest szkoda zwierzęcia. W dżungli pogoda bywała zmienna, albo mega parno i gorąco, albo padał deszcz, czasami lekki wiaterek powiewał. Miejscami warunki były trudne i ludzie lądowali w błocie, tak więc na pewno trzeba mieć porządne buty trekkingowe, nie jakieś tam adidaski. Moje buty bardzo dobrze się sprawdziły, jestem z nich dumna, chociaż na sam koniec wyglądały tak:


Po drodze mijaliśmy wiele pięknych widoków i co raz robiliśmy postoje, na których dawali nam świeże owoce dla wzmocnienia.




Wioska po drodze, tam żyją ludzie


Celem naszej wyprawy było dotarcie do Zaginionego Miasta Ciudad Perdida, osiągnęliśmy ten cel trzeciego dnia wędrówki. Było naprawdę warto bo widoki są tam przepiękne. Żeby w ogóle tam wejść trzeba było przeprawić się przez rzekę oraz pokonać ok 1 260 schodków. Jakoś się udało :)

Schodki

Przeprawa przez rzekę

Nareszcie u celu, mokre włosy to nie deszcz :)


W dżungli mieliśmy też zaplanowana wizytę u szamana. Szaman za drobną opłatą dał każdemu bransoletkę na zdrowie, popatrzył surowo na nas i powiedział, że jest bardzo zajęty i nie ma dla nas więcej czasu. Chyba jednak rzucił jakąś klątwę z tym zdrowiem, bo nie było osoby z wyprawy, która by nie miała jakiejś dolegliwości. Większość dopadły problemy żołądkowe, ale był też chory ząb, prawie połamane żebra, gorączka i ogólne osłabienie. Nie polecam tego szamana :/

Cartagena

Po trudach w dżungli czas na odpoczynek na plaży. Pierwsza rzeczą którą zrobiłam było oczywiście pranie, które w końcu mogło normalnie wyschnąć. Druga rzecz to oczywiście plaża i pluskanie się w Morzu Karaibskim. Nie za bardzo lubię taką formę wypoczywania, ale czasem trzeba i nie ma się czego wstydzić :) Na plaży można pić różne kolorowe drinki, zrobić sobie tatuaż z henny, otrzymać masaż i wiele innych rzeczy, ogranicza nas fantazja :)

Coco Loco

Pani masującą na plaży


Cartagena to też rozbudowane życie nocne. Można sobie spacerować po ulicach miasta, oglądać występy uliczne, wypić drinka w ulicznym barze, zjeść coś dobrego lub pójść na imprezę. Koniec listopada to już okres świąteczny, więc można zobaczyć bardzo dużo dekoracji świątecznych.
Ludzie często chodzą tu w maseczkach, ale nie zawsze, po ulicach można spokojnie chodzić bez, w zamkniętych pomieszczeniach zwracają jednak na to uwagę.






Plantacja kawy w Salento

Po szaleństwach na plaży nadszedł czas na degustacje kolumbijskiej kawy. Jako, że dopiero od niedawna zaczęłam doceniać ten napój, było to dla mnie ciekawe doświadczenie. W tym celu udaliśmy się na plantacje kawy w Salento. Z Cartageny można się dostać się tam samolotem, są też pewnie inne sposoby, jak się ma czas można testować. W Salento można obejrzeć plantacje kawy, posłuchać o procesie produkcji, dowiedzieć się jak rozpoznać źle i dobre ziarna oraz zebrać awokado prosto z drzewa. Można oczywiście sobie zakupić worek z kawą na prezent, dostępne w trzech wariantach rozmiarowych i dwóch wariantach jako kawa zmieloną i kawa w ziarnach. Fajny pomysł na prezent.

Kawa zła - kawa dobra

Degustacja z widokiem na plantację


Samo Salento jest również urokliwym miejscem. Domy są tam bardzo kolorowe i są piękne widoki z góry. Bardzo mi się tam podobało. Szkoda tylko że nie miałam więcej czasu na buszowanie po tamtejszych sklepach bo mieli naprawdę fajne rzeczy.



Dolina Cocora

Upici kawą wracamy do stolicy oraz znajdującej się w pobliżu Doliny Cocora. Wszyscy już byliśmy nieco sponiewierani, głównie przez męczące nas choroby, ale to jeszcze nie koniec. Cześć osób zdecydowała się pokonać Dolinę na koniach, ale Ci najbardziej wytrwali (w tym oczywiście ja) szliśmy na piechotę. 




Jednym z punktów takiego spaceru jest wizyta w domu kolibrów, gdzie można pooglądać te maleństwa oraz zjeść kolejny kolumbijski przysmak czyli meeega słodki napój z kawałkiem sera.

Tak dosłownie to podają


Punktem kulminacyjnym doliny jest piękny mirador (punkt widokowy) na las palmowy. 


Pogoda może nie była najlepsza, złapał nas oczywiście deszcz. Szczególnie fascynująca była droga powrotna z tyłu samochodu typu Jeep Willys, gdzie trzeba było stać i trzymać się z całych sił, żeby nie spaść. Oczywiście drogą losowania dostała mi się ta miejscówka, i spoko, i dałam radę.

Ostatnie chwile w Bogocie

Ostatnim przystankiem naszej podróży była oczywiście Bogota, skąd mieliśmy lot powrotny do Polski (oczywiście z przesiadką w Stambule). Jako że Bogota leży wśród wzgórz trzeba było na jakieś wejść. Padło na wzgórze Montserrat o wysokości 3 152 m n p m. Wjechaliśmy tam kolejką a na samym szczycie znajduje się turystyczny kompleks z kościołem i małym targiem z pamiątkami. Jeśli akurat nie ma dużo chmur można nawet zobaczyć Bogotę z góry.



Udało mi się tam też znaleźć prezent dla mojej Julianny. Myślałam że jest to dość popularna zabawka w Kolumbii, ale niestety prawie dwa tygodnie jej szukałam i dopiero tu na jednym jedynym stoisku ja znalazłam. Warta każdych dinero :)

Toma el dinero, Senior

Jedzenie

Co do jedzenia to mam tu mieszane uczucia, jedzą tu bardzo dużo i tłusto, ale też zdarzają się bardzo pyszne dania. Zależy gdzie i kto je robi. W dżungli, jak już wspominałam, mieliśmy swoją kucharkę Alejandrę, i muszę przyznać że jej dania były naprawdę motywacja żeby iść. Z kolei dania w restauracjach już tak nie powalały. Czasami tęskniłam za zwykła kanapką. Bardzo często jedzą tu ryż specjalnie przyrządzany, np. z mleczkiem kokosowym (mój ulubiony), jedzą też zielone banany, czyli platany, które nie są słodkie i można z nich zrobić np. placki smażone na głębokim tłuszczu. Do prawie każdego dania dają awokado (czasem prosto z drzewa, mniam), jedzą też fasolę. Największym hitem jest tu jednak przysmak o nazwie chicharron, czyli smażona świńska skóra, fuj! Nie odważyłam się spróbować, chociaż często dawali ja do dań.

Danie w restauracji, tuż nad ryżem chicharron

Danie Alejandry

Danie w restauracji, niezbyt dobre ale ładnie wygląda


Picie

W kolumbijskim klimacie jest dużo świeżych owoców więc najlepszym napojem są oczywiście świeżo wyciskane soki. W restauracjach można je dostać w wersji na wodzie lub na mleku. Mi najbardziej przypadł do gustu sok z mango con leche, którego piłam dużo, mimo zawartości laktozy. No cóż, czasami można się pomęczyć :) Podczas naszej wyprawy do Ciudad Perdida codziennie mieliśmy też świeżo wyciskane soki, które były pysznym lekarstwem na zmęczenie, przegrzanie i ból mięśni. Codziennie soki były z innych owoców, niektórych owoców nawet nie znam bo nawet w polskich sklepach ich nie ma. 

Jezus Chrystus owocowy :)

Z alkoholi najbardziej popularny jest tu rum i oczywiście kolorowe drinki, które można dostać na plaży lub na ulicy. Nikt się nie czepia o picie w miejscu publicznym :)
I oczywiście kawa, ale o tym wcześniej już wspominałam wiec nie ma co powtarzać tej oczywistości :)

Kultura na co dzień

Ludzie w Kolumbii są bardzo grzeczni, nie spotkałam się z żadnym jawnym złym potraktowaniem. Są oni bardzo otwarci i przebywają głownie na zewnątrz, spotykając się, razem jedząc, pijąc i się bawiąc. Czasami zaczepiają turystów, ale nie są aż tak nachalni jak w innych krajach i można szybko spokojnie się ich pozbyć. Dla mnie problem głównie był taki, że nie wszyscy dobrze mówili po angielsku, wiec nie zawsze łatwo się porozumieć, ale jakoś daliśmy radę. Podobno mają też problemy z punktualnością, ale a jakoś mocno tego nie odczułam.

Pieniądze

Walutą Kolumbii jest kolumbijskie peso. Przeliczanie na złotówki jest niezwykle proste bo wystarczy uciąć trzy zera i mamy cenę w PLN. Prosto.

Podsumowując, Kolumbia nie była nigdy moim podróżniczym marzeniem, ale absolutnie nie żałuję że się tam wybrałam. Dodatkowo trafiłam na bardzo fajnych ludzi z którymi wyjazd był nawet przyjemniejszy i dzięki którym zebrałam trochę inspiracji na dalsze moje działania. Każdy kogo spotykasz jest ważny :)



Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...