niedziela, 21 stycznia 2024

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, i tu czasami pojawia się problem...

Ostatnie chwile w Moshi

W momencie powrotu do Moshi moje i moich współtowarzyszy drogi się rozeszły. Grzegorz z dziewczynami mieli jeszcze plan zobaczyć safari oraz pogrzać się na Zanzibarze. Ja chciałam wracać, żeby jak najszybciej zająć się swoimi obowiązkami w pracy, stąd na drugi dzień po powrocie z Kili miałam już ustawione loty do domu. Lot był wieczorem, więc miałam cały dzień na łażenie po Moshi i może zakup jeszcze jakichś pamiątek. Rano tego dnia wyszłam sobie wiec na spacer żeby obejrzeć to miasteczko. Nic w sumie tam ciekawego nie było, spotkałam tylko kolesia który do mnie zagadał i zaproponował że jak chce to mi pokaże fajne miejsca z pamiątkami i że sprzeda mi kawę którą uprawia jego rodzina niedaleko Moshi. Pamiątek za dużo nie kupiłam ale kawą to się jeszcze obkupiłam. Była bardzo dobra i na blisko rok w mojej kuchni zagościła tanzańska kawa (tak tyle jej kupiłam, że aż na tyle wystarczyło). Na odchodne dałam temu chłopakowi (nawet nie pamiętam jego imienia) jakąś moją starą  koszulkę i adidasy. Był bardzo zadowolony. Może i dobry uczynek, ale potem bardzo żałowałam, że te buty jednak oddałam, bo bardzo by mi się przydały podczas kolejnych dni.

                                         

This is Africa

Czy jest możliwe spóźnić się na samolot jeśli ma się zaplanowaną 6-cio godzinną przesiadkę? Ależ owszem, zwłaszcza jak znajdujesz się w afrykańskiej strefie czasowej. 

Po południu zostałam przetransportowana na lotnisko z Moshi, skąd miałam mieć wieczorem lot do Dar Es Salam ok 21:30, a następnie w Dar Es Salam lot ok. 4 nad ranem do Istambułu. Tak więc ok 6 h przesiadki w Dar Es Salam brzmi jak coś co może się udać. 

Niestety, gdy nadeszła godzina boardingu do samolotu, na lotnisku nic się nie działo, żadnych komunikatów, tylko coraz bardziej poddenerwowani ludzie. Nie wiedziałam co się dzieje, bo nie gadali po angielsku tylko w swahili, a jak się próbowałam czegoś dowiedzieć od obsługi lotniska to nikt nie chciał ze mną gadać. Zaczęłam się lekko stresować, ale pomyślała ze jak nawet jakiś problem mają to w 5 h go chyba ogarną. Zaczęłam pytać innych pasażerów co się dzieje, głównie tych nie-turystów, ale oni także nie mogli nic powiedzieć, bo sami nie rozumieli sytuacji. Gdy w końcu coś ruszyło się przy stoiskach boardingowych, okazało się, że w zastępstwie za nasz samolot będzie leciał samolot innych linii lotniczych, ale raczej nie zabierze wszystkich pasażerów. Zaczęłam wiec tam biegać, błagać nawet płakać żeby tylko mnie zabrali bo przecież mam przesiadkę a czas coraz bardziej się kurczył. W końcu dostałam nową kartę boardingową i mogłam wejść na pokład. Zadowolona, że jednak się uda, ze spokojem siedziałam już sobie w samolocie, ale samolot nie ruszał. Trwało to jakiś czas, gdy nagle pilot powiedział, że jednak nie polecimy bo ma jakieś błędy w oprogramowaniu i nie chce ryzykować lotem w takich okolicznościach. Kazali więc nam opuścić samolot i czekać dalej na rozwój wypadków. Jak wróciłam do hali wylotów dosłownie dopadł mnie jakiś atak paniki, Na szczęście jakaś tanzańska kobieta zaczęła mnie pocieszać i nawet kupiła mi butelkę wody, żebym tylko się uspokoiła. Udało mi się opanować, już przyjęłam do wiadomości że mój powrót na czas do domu jest bardzo zagrożony. Moja wiara w ludzi przywrócona przez tą kobietę ❤️, nawet nie pamiętam jej imienia.

Rozglądając się po ludziach, zauważyłam jedną dziewczynę która zdawała się być w podobnej sytuacji co ja. Od razu zorientowałam się, że jest to jakaś europejska turystka, po wyglądzie i ubraniu. Dyskutowała właśnie coś z boarding deskiem, wiec postanowiłam podejść i posłuchać czy czasem nie gada w jakimś znajomym mi języku. Okazało się, że dziewczyna ma na imię Egle i pochodzi w Litwy. Miała ułożony ten sam podróży co ja do Istambułu, tylko w ostatnim odcinku leciała do Wilna, a ja do Wiednia. Połączyłyśmy więc siły, aby motywować obsługę lotniska do działania, aby załatwili nam boarding pass na samolot do Istambułu, dzięki czemu, w razie opóźnienia może by na nas poczekali. Niestety, nie udało się nam nic z takich rzeczy załatwić, więc trzeba było czekać. W końcu ogłoszono, że samolot jest już gotowy i możemy dokonać boardingu. Było już dość późno i zdążenie na samolot do Istambułu graniczyło z cudem, ale podobno nadzieja umiera ostatnia. Gdy dolecieliśmy do Dar Es Salam razem z Egle z całych sił pobiegłyśmy na drugi terminal aby sprawdzić czy samolot do Istambułu odleciał. Niestety już go nie było, spóźniłyśmy się jakieś 20 minut...

Poranek w Dar Es Salam

Ten poranek nie należał do najlepszych, mimo że pogoda była piękna. Po wielu godzinach spędzonych na lotnisku w Moshi, byłam bardzo zmęczona, ale trzeba było jakoś rozwiązać tę sprawę. Na szczęście była ze mną Egle i chyba tylko dzięki niej udało mi się jakoś przetrwać te pierwsze chwile. Od razu po zorientowaniu się że naszego samolotu już nie ma udałyśmy się do biura linii lotniczych obsługujących nasz lot z Moshi (Precision Air). To była ewidentnie ich wina, wiec muszą teraz dogadać się z innymi liniami (Turkish Airlines) jak nas sprowadzić do Europy. Na początek zaproponowali nam pokoje w hotelu w centrum Dar Es Salam ze śniadaniami i obiadami na koszt linii i kazali czekać. You must wait...

Lotnisko tuż przed wschodem słońca

Widok z hotelowego pokoju

Tydzień niepewności 

Po zakwaterowaniu w hotelu umyłam się i poszłam spać. Byłam wykończona i nie miałam siły myśleć o niczym. Wiadomo, jak się człowiek wyśpi to jakoś mu łatwiej poradzić sobie z ciężką nietypową sytuacją. Dopiero wieczorem spotkałam się z Egle w hotelowej restauracji i zaczęłyśmy myśleć, jak wydostać się z Tanzanii. Działania jakie podjęłyśmy to:
- męczenie Precision Air telefonami, ale ciągle słyszałyśmy tylko "you have to wait". Osoby z obsługi już nas znały wiec nawet nie trzeba było tłumaczyć kim jesteśmy, bo od razu mówili, że znają temat,
- wycieczka osobista do biura Precision Air - tu nic nie załatwiłyśmy, bo przy biurku siedziały tylko ładnie uśmiechające się marionetki, które nic nie wiedzą,
- telefon do Ambasady Polskiej w Tanzanii - to totalna porażka, "nie jesteśmy biurem podróży" czyli radź se człowieku sam,
- osobista wycieczka do biura Turkish Airlines - to był przełom, od tego momentu zaczęło się coś konkretnego dziać. Obsługa klienta w TA na duuuużżży plus.

W końcu po tygodniu milionów telefonów, wycieczek osobistych i nerwów udało się! Mamy bilety do domu!

Co słychać w Dar Es Salam?

Najgorszym elementem tej sytuacji było to, że trzeba było być prawie cały czas na miejscu, bo nigdy nie wiadomo czy ci nie każą spakować się i jechać, bo właśnie znalazło się miejsce w samolocie. Gdyby od razu wiadomo było, że będziemy czekać tydzień, dojechała bym na Zanzibar do moich znajomych albo co innego porobiła, bez nerwów, bo bym wiedziała że tydzień muszę czekać, koniec kropka. 

Nie znaczy to jednak, że cały ten czas siedziałyśmy tylko w hotelu, udało nam się też co nieco zwiedzić. Dla mnie najgorsze było to, że miałam tylko buty trekkingowe, które średnio nadawały się na taką pogodę (w Dar Es Salam było bardzo ciepło w porównaniu ze szczytem Kili). Miałam też klapki japonki, które mimo tego, że wytrzymałe, to jednak przy dłuższym użytkowaniu poraniły mi stopy niemiłosiernie. Tak bardzo mi brakowało adidasków co je zostawiałam w Moshi... 

Miejsca zwiedzone w Dar Es Salam:

- hotelowa kuchnia - ponieważ jedzenie było na koszt linii jadłam ile tylko dałam rade, najdroższe dania z karty. W myśl zasady "Let's get fat", nich wiedzą, że nie opłaca im się przetrzymywać wkurzonej Polki :) 





- Village Museum - czyli takie nasze muzeum wsi tanzańskiej, bardzo ciekawe, można sobie popatrzeć jak w różnych rejonach Tanzani mieszkali, a może nadal mieszkają ludzie.






- Mbudya Island - wyspa na którą można dopłynąć łódką z Dar Es Salam w 15 minut. Na wyspie piękny biały piasek, mnóstwo krabów, muszli, laso-dżungla, bary i wcale nie aż tak dużo ludzi. Moim problemem było to, że nie miałam stroju kąpielowego, więc musiałam pływać w gaciach :)



Zacieśnianie stosunków Litewsko - Polskich :)

No cóż, nie jestem fanem opalania :)

W drodze powrotnej z wyspy razem na łódce znalazł się jakiś anglik i jego dwie kobiety ciemnoskóre. Mieli ze sobą wielki głośnik i puszczali muzykę ze spotify. Jak się ten człowiek dowiedział, że jestem z Polski to poprosił, żebym puściła jakąś polską muzykę. No niestety, jako pierwszy przyszedł mi do głowy nasz Zenek, ale z tego co widziałam im się podobał, więc spoko :)

- troszkę biedniejsza część miasta - podczas spaceru po mieście trafiłyśmy w taką trochę mniej bogatą dzielnicę, gdzie ludzie żyją w blaszanych budach, otoczeni wysokimi wieżowcami.





- msza w kościele - w Tanzanii dominują dwie religie: chrześcijaństwo i islam. Meczet islamski miałam pod samym oknem hotelu, więc mogłam codziennie słuchać nawoływań ludzi. Do kościoła chrześcijańskiego trafiłam przez przypadek podczas spaceru z Egle. Msza była bardzo podobna do tej jaką widziałam w Zambii, czyli mnóstwo tańców i śpiewu. Msza miała być w swahili ale jak prowadzący zauważył dwie blade istoty część kazania powiedział po angielsku. Fajnie było zobaczyć to ponownie i poczuć taką niesamowitą energię i atmosferę wesołej wiary.


- uber - w Dar Es Salam bez problemu działa aplikacja uber i co ciekawe można jeździć nie tylko samochodami :)

Poa :)

- w trakcie pobytu w hotelu musiałam zmienić pokój ze względu na cieknąca wodę z klimatyzacji, a bez klimatyzacji się tam wysiedzieć nie dało a z klimatyzacja codziennie budzilam się w kałuży wody wokół mojego łóżka.

Z perspektywy czasu ten niespodziewany, dodatkowy urlop wcale nie był taki zły, jest przynajmniej co wspominać. Były chwile, że już miałam ochotę wyruszyć na piechotę, wg google maps zajęło by mi to tylko jedyne 75 dni :) 

Przy drugim podejściu opuszczenia kontynentu afrykańskiego nie miałam już większych problemów, chociaż przygody nie opuściły mnie aż do przybycia do Polski. Przesiadka w Istambule do Wiednia była dość ryzykowana bo miałam na nią tylko jakieś 40 minut z czego 30 chyba mi zajął sam bieg między gate'ami, a lotnisko jest duże. Udało się jednak, mimo że połowę dystansu zrobiłam boso. W samolocie miałam dość ostrą dyskusję z jakimś panem z brodą, który zajmował połowę mojej przestrzeni osobistej w samolocie swoimi rozłożystymi nogami. Powiedziałam mu otwarcie co o tym myślę i po krótkiej ostrej wymianie zdań, pan skulił się prze ścianie a ja miałam swoją przestrzeń! Po przylocie z Istambułu do Wiednia, okazało się, że mój bagaż nie doleciał. Nie był to już dla mnie problem, gdyż i tak czekał mnie cały dzień czekania na nocny flixbus do Warszawy, wiec z mniejszym bagażem było wygodniej. W Wiedniu panowała jeszcze świąteczna atmosfera, więc sobie trochę połaziłam po centrum, wypiłam grzane wino i popatrzyłam na łyżwiarzy. Mój bagaż dotarł do mnie kurierem dzień po przybyciu do Polski, cały i zdrowy :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...