sobota, 20 stycznia 2024

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 1

To miał być bardzo krótki wpis dokumentujący drogę od marzenia do wspomnienia, i same cudowne rzeczy miały tu być. Niestety, życie jest nieprzewidywalne i nie same dobroci nas spotykają. No, ale po kolei...

Kilimanjaro - jeszcze dwa lata temu nie spodziewałam się, że zdecyduję się na tak szaloną wyprawę, aby zdobyć najwyższy szczyt Afryki. Co prawda, po zdobyciu Tubkala miałam myśli, że stać mnie na więcej, ale że aż tak... Aż do momentu gdy zobaczyłam zdjęcie mojego znajomego, który się chwalił, że właśnie tam wszedł. Porównując w głowie moja kondycję i zdolności do jego stanu stwierdziłam, że w sumie nie może być tak źle. Widząc, że każdy pozuje na szczycie z uśmiechem stwierdziłam, ej no ja też chcę takie zdjęcie. 

Od marzenia do planu

Marzenie marzeniem, ale trzeba zmienić je w plan, żeby zrobić miejsce nowym marzeniom. Przez jakieś półtora roku myślałam jak zrobić to najlepiej, czy iść samemu, czy znaleźć grupę, a może to jakaś grupa znajdzie mnie. Zawsze coś dzieje się po coś, nie inaczej mogło być tym razem. W kilka tygodni po mojej wizycie w Kirgistanie, jedna z dziewczyn, które tam poznałam rzuciła temat wyjazdu. Oczywiście go podjęłam, nie mając nawet pewności czy uda mi sie dostać urlop itp. Jak jest już okazja to trzeba ją cisnąć. Po długiej korespondencji mailowej ustaliliśmy skład grupy wyjazdowej oraz termin. Tak więc jest nas 5, fabulous 5, tj. ja, dwie dziewczyny które poznałam w Kirgistanie czyli Kasia i Magda, znajoma z pracy Kasi Zuza i jej mąż Greg. Termin przełom stycznia i lutego, dość niewygodny ze względu na moją pracę, ale mam bardzo dobra szefowa, która pozwoliła mi na to szaleństwo ❤️

Przygotowania

Zanim podjęłam poważne przygotowania, powstał plan żeby się w ogóle poznać. Kasie i Magdę znałam, natomiast Zuza i Greg to nie wiadomo kim są i czy w ogóle będę w stanie z nimi się dogadać. Ponieważ mieszkają oni w Krakowie, a ja w Warszawie, specjalnie z tej okazji wybrałam się w wycieczkę na jeden wieczór. Okazało się, że moje obawy o dogadanie się rozwiały się w 5 sekund. To naprawdę fajni ludzie, a cała wyprawa zapowiadała się niesamowicie.

Po tym spotkaniu zaczęłam coraz poważniej myśleć o wyprawie, zbierać sprzęt, ubrania itd. Tak minęło trochę czasu, aż w końcu nadszedł ten wyczekany moment...

Wyjazd 

Najtańszą opcją biletową okazała się podróż z Wiednia, z przesiadką w Istambule, Dar es Salaam i ostatecznie lądowanie na lotnisku Kilimanjaro, tuż u stóp tej pięknej góry. Cały lot przebiegł bez większych problemów, żaden lot się nie opóźnił, wszystkie bagaże doleciały. Nie było to takie oczywiste, bo mniej więcej dwa tygodnie przed naszym wylotem znajomy, który też wybierał się na Kilimanjaro, miał straszne problemy z overbookingiem w jednej z linii oraz zgubionym bagażem. Pierwszy nocleg przed wyprawą mieliśmy w hotelu w Moshi, a na drugi dzień ruszaliśmy już w naszą przygodę!

Fabulous 5 :)

Trekking, czyli to co lubię najbardziej

Trasa jaką wybraliśmy nazywa się Machame Route i jest to podobno najpopularniejsza i najbardziej widowiskowa trasa na szczyt. Cały trekking miał nam zająć 6 dni (absolutne minimum dla takich turystów jak my). Kilimanjaro znajduje się na terenie parku narodowego i nie ma tam możliwości spacerować samemu, tylko z przewodnikiem oraz porterami, którzy pomagają nosić bagaż. Można by się bez nich obejść, ale prawnie nie ma takiej możliwości. No i spoko, niech sobie zarabiają, osobiście nie mam nic przeciwko takiemu układowi. Firma obsługująca nasz trek nazywa się Kilimanjaro Heroes Adventures i naprawdę mogę ich z czystym sumieniem polecić. Nasi przewodnicy to Mwinyi, Nyokka i Calvin. Najlepsi jacy mogli być, ale o tym potem.

Jak Amba w pacierzu 

Zanim ruszyliśmy w drogę, cały team nam towarzyszący, czyli przewodnicy i porterzy odśpiewali i odtańczyli dla nas kilka piosenek o Kilimanjaro. Z tego zapamiętałam głównie słowo Amba, które w Swahili nic konkretnego nie znaczy i jest to raczej taka przyśpiewka typu nasze "lalala", ale zapadło mi to w pamięć i często jak ktoś coś mówił odpowiadaliśmy: Amba. 

Trasa nasza zaczęła się przy Machame Gate (1 640 m npm), gdzie musieliśmy odczekać chwilę, zanim dostaliśmy wszystkie pozwolenia na wejście. Przy wejściu spotkaliśmy kolegę z Polski Szymona, który miał jakąś dziwna akcje ze swoją agencją i w rezultacie szedł sam. Jak się potem okazało przygarnęliśmy go do siebie i stał się szóstym członkiem naszego teamu. Przy Gate spotkałam również swoją znajomą z wyjazdu na Islandię, czyli Wiolę. Też szła na szczyt, ale chyba jakąś dłuższą trasa bo już później jej nigdzie nie spotkałam. Ciekawe jest to, że większe prawdopodobieństwo jest spotkania kogoś znajomego za granicą niż w Polsce :)

Pierwszego dnia szliśmy przez las do campu Machame, który znajduje się na wysokości 2 850 m npm. Był to raczej spacerek po lesie, i oczywiście jak na rain forrest przystało musiał nas zmoczyć deszcz.

Jako, że porterzy idą zwykle szybciej niż turyści, w campie czekały już na nas rozłożone namioty oraz kolacja. Przed kolacją oczywiście mycie w misce z ciepłą wodą. Za bardzo się tam nie szorowałam, tylko ręce i zęby, resztę dopełnił mokry papier toaletowy. Podczas kolacji mieliśmy obowiązkowe badanie naszych parametrów życiowych w celu weryfikacji jak adaptujemy się do wzrastającej wysokości. Parametry te obejmowały min. saturację, bóle głowy, biegunkę, wymiotowanie itp. objawy towarzyszące chorobie wysokościowej. Tej nocy spałam bardzo dobrze, nawet gadający ludzie mi nie przeszkadzali, zwłaszcza że rozmawiali w Swahili, więc nawet nie mogłam podsłuchiwać :)

Jeszcze zadowoleni i pełni sił :)

Kolejnego dnia przemierzyliśmy dalsze 1 000 m pod górę aby zakończyć dzień w Shira 2 Camp na wysokości 3 810 m npm. Nic specjalnego się tego dnia nie działo oprócz tego, że mijaliśmy coraz pewną grupę Polaków, było ich chyba ze dwadzieścia osób. Raz my ich raz oni nas, i tak nam minął dzień :) Zanim wyruszyliśmy rano, Mwynyi dał mi swoją pelerynę od deszczu z maratonu paryskiego, bo poprzedniego dnia miałam tylko swoją kurtkę, która niestety już przemaka. Miałam okazję ta pelerynę użyć. 

Trzeci dzień to kolejne wyzwanie, tym razem zaczęło się robić poważnie, bo po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę 4 000 m npm. Nasz kolejny nocleg miał mieć miejsce w Barranco Camp (3 976 m npm), ale zanim tam dotarliśmy zaliczyliśmy ponadgodzinna aklimatyzację na Lava Tower (4 630 m npm). To już ten level, gdy zaczyna padać śnieg i czuję się, że to jednak nie będzie a piece of chocolate cake.

Jeszcze stoimy :)

W miarę schodzenia z Lava Tower do Baranco, śnieg zaczął zmieniać się w deszcz i lało całkiem konkretnie. Na szczęście jeden z naszych przewodników poratował mnie swoją peleryna, więc jakoś mocno nie zmokłam, tylko moje rękawiczki ociekały woda i rękawy od kurtki. Rękawiczki suszyłam cały wieczór bo kolejnego dnia zapowiadało się, że będę ich dużo używać.

Czwartego dnia ruszyliśmy w stronę Karanga Camp na wysokości 3 995 m npm. Różnica niewielka w porównaniu do do poprzedniego noclegu, ale droga wcale nie taka płaska. Najpierw musieliśmy wspinać się na ścianę, prawie pionowa, więc sporo podejścia pod górę w dość krótkim czasie. Nawierzchnia trochę jak w naszych wysokich Tatrach, czasami kombinowanie gdzie postawić stopę, takie trasy lubię najbardziej. Warto było jednak, bo na samej górze tej ściany czekał na nas przepiękny widok na Kili. 



Po tej wspinaczce czekało nas jednak dość ostre zejście w dół, nie wiem ile dokładnie było to metrów, dla mnie chyba z 5 tys. Kolana mi się prawie rozeszły, ale ostatecznie dałam radę. Po takim ostrym zejściu w dół, jeszcze trochę w górę i jesteśmy na miejscu!

Już w pozycji półleżącej :)

Po odpoczynku w Karanga, ruszyliśmy do base campu, czyli Barafu Camp na wysokość 4 673 m npm. Drogi tej nie pamiętam, chyba nic spektakularnego się tam nie działo, ale po zdjęciu na koniec widać, że mnie nieźle ta trasa zmęczyła :)

Znajdź mnie, już tylko pozycja leżąca :)

Po przybyciu do Barafu Camp mieliśmy chwilę na odpoczynek i na drzemkę. W tym campie mieliśmy dość daleko łazienkę i jak normalnie nie jest to problem tak tutaj każda wyprawa kończyła się zadyszka. Po zbadaniu naszych parametrów okazało się, że wszyscy kwalifikujemy się jako potencjalni zdobywcy szczytu. Trzeba było więc udać się na krótkie spanko, gdyż jeszcze tej nocy czekał nas atak na szczyt!


Piątek piateczek piatunio

Około godziny 11:30 wieczorem zostaliśmy zbudzeni aby ruszyć na szczyt. Zgodnie z zaleceniem naszych przewodników ubrałam się w sześć warstw na górę i cztery na dole. Można pomyśleć, że to przesada, ale jak się potem okazało wcale nie. Noc była piękna, bezchmurna, jasna bo tuż przed pełnią księżyca. Szybko zjedliśmy małe "śniadanie" i ruszyliśmy w drogę. Zaleca się zjeść mało, bo dochodząc na szczyt łatwo można zwymiotować, więc nie ma co dodatkowo obciążać żołądka. Na początku szło się bardzo dobrze, nie trzeba było czołówek, bo trasa była pięknie oświetlona przez księżyc. Szliśmy dość sprawnie, mijając po kolei inne grupy turystów. To jest bardzo duży minus wypraw na Kili, że czasami te grupy są dość duże do 30 osób, więc jak wyleci się z kolejki na szczyt to potem trzeba długo czekać, aż cała karawana przeminie. Im wyżej, tym czekanie było coraz gorsze bo robiło się coraz zimniej. Ok 5 000 m npm zaczęły się u mnie problemy z oddechem, stał się on coraz szybszy i potrzebowałam coraz chwili oddechu, żeby uzupełnić tlen. Niestety na tej wysokości powietrze jest na tyle rozrzedzone, że dosłownie walczy się każdy pełny oddech. Dodatkowo, brak tlenu spowalnia pracę mięśni, które są niedotlenione i każdy kolejny krok staje się coraz cięższa walką.
Tym bardziej byłam pełna podziwu dla naszych przewodników, którzy idąc w takich warunkach są jeszcze w stanie śpiewać piosenki o Kili i wydawać z siebie dość głośne dźwięki. Co prawda mają oni większe doświadczenie, ale też z tego co mówili, nie zawsze są w stanie dojść na szczyt. Trzeba jednak przyznać, że te ich śpiewy robiły klimat i dla mnie były dodatkowa motywacją żeby iść, iść, iść...

Wschód słońca zastał nas gdy zbliżaliśmy się już do Stella Point na wysokości 5 756 m npm. Niektórzy uważają, że jak się tam dotrze to można powiedzieć, że się weszło na szczyt. Ja jednak bardzo bym żałowała, że tu skończyłam więc postanowiłam cisnąć dalej. Na wszelki wypadek zrobiłam sobie zdjęcie gdybym jednak nie dała rady. Idąc ostatnia prostą na Uhuru Peak prawie umarłam, krok za krokiem, powolutku, niby tylko 100 m w górę, ale w takim stanie to jak milion metrów. Szłam, chwiejąc się i prawie przewracając, aż jeden z naszych przewodników Calvin pomógł mi utrzymać równowagę i dosłownie zaciągnął na szczyt. Gdy dotarłam na szczyt poczułam taka radość a jednocześnie zaczęłam płakać, że to już koniec. Odzyskałam też trochę siły i byłam w stanie nawet machać nogą na szczycie :)



Jak się wlazło to trzeba też zejść

Na początku zejście wydawało mi się o wiele łatwiejsze niż wejście, szło mi się całkiem sprawnie. Niestety schodzenie to nie jest moją ulubioną czynność w górach więc z czasem stawało mi się coraz ciężej i ciężej. Dodatkowo znać dawało o sobie zmęczenie. Pod sam koniec zejścia prawie już płakałam, tak bardzo miałam dość i tylko marzył mi się namiot i spanko. Gdy już dotarliśmy do campu z ulgą zrzuciłam wszystkie warstwy i w tym samym momencie zasnęłam. Po kilku godzinach obudziło mnie wzywanie na obiad, sama nie wiedziałam czy chce mi się jeść czy wolę spać, ale ostatecznie się zmusiłam do wstania. Tego dnia czekało nas jeszcze ponad kilometr w dół, do naszego ostatniego campu, czyli Mweka Camp (3 068 m npm). Po obiedzie szybko zebraliśmy się do drogi żeby zdążyć przed zachodem słońca. Dalsze zejście było już łagodniejsze niż z Kili, ale ja marzyłam aby tylko się jak najszybciej skończyło.
Gdy dotarliśmy do Mweka Camp stwierdziłam, że moje stopy w końcu po sześciu dniach mogły by się umyć. Jaka to była dla nich ulga to rzadko kiedy taka odczuwam. Po kolacji mimo zmęczenia długo nie mogłam usnąć. Nie pomagał też fakt, że obok mnie rozłożyli się ludzie i rozmawiali tak głośno, że miałam wrażenie jakby byli ze mną w namiocie. Chyba za dużo wrażeń jak na jeden dzień, ale ostatecznie usnęłam.

Ostatnia prosta wiodła nas kolejnego dnia do Mweka Gate. Znowu cały czas w dół, ale już nawet o tym nie myślałam. W mojej głowie pojawiały się już plany odnośnie tego co będę robić we domu, jak wrócę i na tym się skupiałam. Po przekroczeniu Mwaka Gate zostaliśmy wpisani do księgi zdobywców Kilimanjaro i każdy z nas dostał dyplom potwierdzający nasze osiągnięcia, a także butelkę piwa o nazwie Kilimanjaro :)

Po ceremonii wręczenia dyplomów udaliśmy się jeszcze do pobliskiego sklepu żeby spróbować piwa bananowego. Smak jak drożdże, nie najgorszy, ale też nie jakiś rarytas. Z ciekawości warto spróbować.


Po napiciu się udaliśmy się do naszego hotelu w Moshi, aby w końcu się porządnie umyć i odpocząć. Należało nam się jak rzadko kiedy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...