To miał być bardzo krótki wpis dokumentujący drogę od marzenia do wspomnienia, i same cudowne rzeczy miały tu być. Niestety, życie jest nieprzewidywalne i nie same dobroci nas spotykają. No, ale po kolei...
Kilimanjaro - jeszcze dwa lata temu nie spodziewałam się, że zdecyduję się na tak szaloną wyprawę, aby zdobyć najwyższy szczyt Afryki. Co prawda, po zdobyciu Tubkala miałam myśli, że stać mnie na więcej, ale że aż tak... Aż do momentu gdy zobaczyłam zdjęcie mojego znajomego, który się chwalił, że właśnie tam wszedł. Porównując w głowie moja kondycję i zdolności do jego stanu stwierdziłam, że w sumie nie może być tak źle. Widząc, że każdy pozuje na szczycie z uśmiechem stwierdziłam, ej no ja też chcę takie zdjęcie.
Od marzenia do planu
Marzenie marzeniem, ale trzeba zmienić je w plan, żeby zrobić miejsce nowym marzeniom. Przez jakieś półtora roku myślałam jak zrobić to najlepiej, czy iść samemu, czy znaleźć grupę, a może to jakaś grupa znajdzie mnie. Zawsze coś dzieje się po coś, nie inaczej mogło być tym razem. W kilka tygodni po mojej wizycie w Kirgistanie, jedna z dziewczyn, które tam poznałam rzuciła temat wyjazdu. Oczywiście go podjęłam, nie mając nawet pewności czy uda mi sie dostać urlop itp. Jak jest już okazja to trzeba ją cisnąć. Po długiej korespondencji mailowej ustaliliśmy skład grupy wyjazdowej oraz termin. Tak więc jest nas 5, fabulous 5, tj. ja, dwie dziewczyny które poznałam w Kirgistanie czyli Kasia i Magda, znajoma z pracy Kasi Zuza i jej mąż Greg. Termin przełom stycznia i lutego, dość niewygodny ze względu na moją pracę, ale mam bardzo dobra szefowa, która pozwoliła mi na to szaleństwo ❤️
Przygotowania
Zanim podjęłam poważne przygotowania, powstał plan żeby się w ogóle poznać. Kasie i Magdę znałam, natomiast Zuza i Greg to nie wiadomo kim są i czy w ogóle będę w stanie z nimi się dogadać. Ponieważ mieszkają oni w Krakowie, a ja w Warszawie, specjalnie z tej okazji wybrałam się w wycieczkę na jeden wieczór. Okazało się, że moje obawy o dogadanie się rozwiały się w 5 sekund. To naprawdę fajni ludzie, a cała wyprawa zapowiadała się niesamowicie.
Po tym spotkaniu zaczęłam coraz poważniej myśleć o wyprawie, zbierać sprzęt, ubrania itd. Tak minęło trochę czasu, aż w końcu nadszedł ten wyczekany moment...
Wyjazd
Najtańszą opcją biletową okazała się podróż z Wiednia, z przesiadką w Istambule, Dar es Salaam i ostatecznie lądowanie na lotnisku Kilimanjaro, tuż u stóp tej pięknej góry. Cały lot przebiegł bez większych problemów, żaden lot się nie opóźnił, wszystkie bagaże doleciały. Nie było to takie oczywiste, bo mniej więcej dwa tygodnie przed naszym wylotem znajomy, który też wybierał się na Kilimanjaro, miał straszne problemy z overbookingiem w jednej z linii oraz zgubionym bagażem. Pierwszy nocleg przed wyprawą mieliśmy w hotelu w Moshi, a na drugi dzień ruszaliśmy już w naszą przygodę!
Fabulous 5 :) |
Trekking, czyli to co lubię najbardziej
Trasa jaką wybraliśmy nazywa się Machame Route i jest to podobno najpopularniejsza i najbardziej widowiskowa trasa na szczyt. Cały trekking miał nam zająć 6 dni (absolutne minimum dla takich turystów jak my). Kilimanjaro znajduje się na terenie parku narodowego i nie ma tam możliwości spacerować samemu, tylko z przewodnikiem oraz porterami, którzy pomagają nosić bagaż. Można by się bez nich obejść, ale prawnie nie ma takiej możliwości. No i spoko, niech sobie zarabiają, osobiście nie mam nic przeciwko takiemu układowi. Firma obsługująca nasz trek nazywa się Kilimanjaro Heroes Adventures i naprawdę mogę ich z czystym sumieniem polecić. Nasi przewodnicy to Mwinyi, Nyokka i Calvin. Najlepsi jacy mogli być, ale o tym potem.
Jak Amba w pacierzu
Zanim ruszyliśmy w drogę, cały team nam towarzyszący, czyli przewodnicy i porterzy odśpiewali i odtańczyli dla nas kilka piosenek o Kilimanjaro. Z tego zapamiętałam głównie słowo Amba, które w Swahili nic konkretnego nie znaczy i jest to raczej taka przyśpiewka typu nasze "lalala", ale zapadło mi to w pamięć i często jak ktoś coś mówił odpowiadaliśmy: Amba.
Trasa nasza zaczęła się przy Machame Gate (1 640 m npm), gdzie musieliśmy odczekać chwilę, zanim dostaliśmy wszystkie pozwolenia na wejście. Przy wejściu spotkaliśmy kolegę z Polski Szymona, który miał jakąś dziwna akcje ze swoją agencją i w rezultacie szedł sam. Jak się potem okazało przygarnęliśmy go do siebie i stał się szóstym członkiem naszego teamu. Przy Gate spotkałam również swoją znajomą z wyjazdu na Islandię, czyli Wiolę. Też szła na szczyt, ale chyba jakąś dłuższą trasa bo już później jej nigdzie nie spotkałam. Ciekawe jest to, że większe prawdopodobieństwo jest spotkania kogoś znajomego za granicą niż w Polsce :)
Pierwszego dnia szliśmy przez las do campu Machame, który znajduje się na wysokości 2 850 m npm. Był to raczej spacerek po lesie, i oczywiście jak na rain forrest przystało musiał nas zmoczyć deszcz.
Jako, że porterzy idą zwykle szybciej niż turyści, w campie czekały już na nas rozłożone namioty oraz kolacja. Przed kolacją oczywiście mycie w misce z ciepłą wodą. Za bardzo się tam nie szorowałam, tylko ręce i zęby, resztę dopełnił mokry papier toaletowy. Podczas kolacji mieliśmy obowiązkowe badanie naszych parametrów życiowych w celu weryfikacji jak adaptujemy się do wzrastającej wysokości. Parametry te obejmowały min. saturację, bóle głowy, biegunkę, wymiotowanie itp. objawy towarzyszące chorobie wysokościowej. Tej nocy spałam bardzo dobrze, nawet gadający ludzie mi nie przeszkadzali, zwłaszcza że rozmawiali w Swahili, więc nawet nie mogłam podsłuchiwać :)Jeszcze zadowoleni i pełni sił :) |
Kolejnego dnia przemierzyliśmy dalsze 1 000 m pod górę aby zakończyć dzień w Shira 2 Camp na wysokości 3 810 m npm. Nic specjalnego się tego dnia nie działo oprócz tego, że mijaliśmy coraz pewną grupę Polaków, było ich chyba ze dwadzieścia osób. Raz my ich raz oni nas, i tak nam minął dzień :) Zanim wyruszyliśmy rano, Mwynyi dał mi swoją pelerynę od deszczu z maratonu paryskiego, bo poprzedniego dnia miałam tylko swoją kurtkę, która niestety już przemaka. Miałam okazję ta pelerynę użyć.
Jeszcze stoimy :) |
W miarę schodzenia z Lava Tower do Baranco, śnieg zaczął zmieniać się w deszcz i lało całkiem konkretnie. Na szczęście jeden z naszych przewodników poratował mnie swoją peleryna, więc jakoś mocno nie zmokłam, tylko moje rękawiczki ociekały woda i rękawy od kurtki. Rękawiczki suszyłam cały wieczór bo kolejnego dnia zapowiadało się, że będę ich dużo używać.
Już w pozycji półleżącej :) |
Znajdź mnie, już tylko pozycja leżąca :) |
Ostatnia prosta wiodła nas kolejnego dnia do Mweka Gate. Znowu cały czas w dół, ale już nawet o tym nie myślałam. W mojej głowie pojawiały się już plany odnośnie tego co będę robić we domu, jak wrócę i na tym się skupiałam. Po przekroczeniu Mwaka Gate zostaliśmy wpisani do księgi zdobywców Kilimanjaro i każdy z nas dostał dyplom potwierdzający nasze osiągnięcia, a także butelkę piwa o nazwie Kilimanjaro :)
Po ceremonii wręczenia dyplomów udaliśmy się jeszcze do pobliskiego sklepu żeby spróbować piwa bananowego. Smak jak drożdże, nie najgorszy, ale też nie jakiś rarytas. Z ciekawości warto spróbować.
Po napiciu się udaliśmy się do naszego hotelu w Moshi, aby w końcu się porządnie umyć i odpocząć. Należało nam się jak rzadko kiedy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz