sobota, 19 października 2024

Buka w Dolinie Muminków

Tak tak, wiem mam straszne blogowe zaległości, ale nadrobię je, obiecuje sobie przede wszystkim. Tymczasem zrelacjonuje jeden z moich ostatnich wyjazdów, żeby cokolwiek ruszyć.

W okolicach lutego/marca wpadłam na niezwykły pomysł, aby pojechać za granicę na święta wielkanocne. Pracodawca podarował mi dodatkowy dzień wolny, więc trzeba to by wykorzystać. Zaczęłam szukać tanich lotów i oczywiście jak zwykle najtańsze okazały się te do Skandynawii, tym razem zapragnęłam więc odwiedzić Finlandię. Byłam kiedyś w Helsinkach, ale bardzo krótko, więc w sumie można powiedzieć, że nie byłam. Tym razem los skierował mnie do Turku, drugiego największego miasta w Finlandii. Wyjazd w święta niestety nie doszedł do skutku, głównie ze względu na fakt, że dopiero wróciłam z innego wyjazdu (o tym w innym wpisie, kiedyś:)). Byłam zbyt zmęczona i nieogarnięta, żeby ponownie jechać. Przeniosłam więc ten zamiar majówkę. Chciałam wybrać się tam z koleżanką, ale ona jakaś niezdecydowana była, więc porzuciłam ten pomysł i postanowiłam przejechać się sama. Juz bardzo dawno nie byłam gdzieś tak zupełnie zupełnie sama, ostatni raz w 2019 roku, więc trochę nieswojo się z tym czułam, ale to jak jazda na rowerze i nie jest łatwo zapomnieć jakie to fajne. Tak więc zdecydowałam, jadę i nie czekam na nikogo!

Lot oczywiście był z Gdańska więc musiałam się tam przetransportować. Na szczęście są pociągi. W przedziale miałam bardzo ciekawe towarzystwo trzech maturzystek, które powtarzały materiał na język polski. Muszę przyznać, że z przyjemnością mi się ich słuchało i ich opinii, nie pamiętam czy umiałam się tak wysławiać w ich wieku. Pewnie tak, bo mature zdałam. Dotarłam na lotnisku w Gdańsku o ok 23, a lot miałam dopiero o 6 rano. Jakoś jednak przekimałam w całkiem wygodnym fotelu Solo Coffee, a nawet mi się coś śniło. Nie byłam jedyna tak nocująca, więc zawsze raźniej.

Samolot był o czasie i nie miał żadnych opóźnień, co nie jest takie oczywiste. Po wyjściu na lotnisku w Turku od razu wiedziałam, że jestem w dobrym miejscu.


Dojazd do miasta z lotniska jest niezwykle prosty, bo jeździ autobus komunikacji miejskiej. Nie pamiętam numeru, ale prosto z lotniska, jak się wychodzi jest przystanek i nie sposób go ominąć. Przejazd jednorazowy kosztuje 3 EUR, więc nie jest najtańszy, ale czasem trzeba. Co ciekawe, do autobusu można wejść tylko przednimi drzwiami i od razu zapłacić kartą (albo odbić bilet jak się ma jakiś wielorazowy).

Z lotniska dojechałam bezpośrednio do centrum miasta. Samo miasto nie jest jakieś szczególnie ładne, ma taki klimat typowego miasta skandynawskiego, czyli dużo przestrzeni, proste budynki i czysto. Nocleg znalazłam w kabinie na statku, tak na statku! Jest to oczywiście statek przerobiony na hotel, ja sobie pozwoliłam na pojedyncza kabinę z własną łazienką. A jak!

Pierwsze wrażenia z miasta:


Zanim trafiłam do hotelu musiałam się czymś zająć, najlepiej zwiedzaniem. Na początek wybrałam sobie wyspę Ruissalo, która leży tuż obok i jest połączona z miastem mostem. Można tam dojechać z centrum autobusem, ale ja stwierdziłam, że zrobię to na piechotę. Nie była to najprzyjemniejsza droga, bo w samym Turku jak w Polsce wszędzie jakieś remonty, ale jak tylko dotarłam na miejsce, wszystkie te niedogodności poszły w kąt. Po wyspie można chodzić godzinami i podziwiać skandynawska przyrodę. Zdarzyło się nawet znaleźć płaty śniegu tuż obok rozwiniętych juz kwiatów. Bardzo fajne miejsce, zdecydowanie polecam.






Gdy doszłam do końca wyspy, stwierdziłam, że jestem juz zbyt zmęczona żeby wracać ta samą drogą, więc zdecydowałam się wydać kolejne 3 EUR. Po powrocie do miasta byłam tak zmęczona, że od razu udałam się na spanie do mojej kabiny mimo, że słońce nadal pozostawało wysoko na horyzoncie. Ja sobie w tym czasie smacznie spałam.

Okno w kabinie, tylko Pedro brak 😁


Kolejnego dnia postanowiłam zwiedzić sobie trochę miasto i okolice. Chciałam też znaleźć jakieś fajne muminkowe gadżety, jako że uwielbiam ich historię. Przez miasto przepływa rzeka Aura (tak również nazywa się ich lokalne piwo). Ciekawym zjawiskiem było dla mnie to, że można było przez rzekę przepłynąć specjalnym promem na drugą stronę żeby zrobić zakupy w supermarkecie. Prom jest za darmo, więc korzystałam z niego nie tylko w tym celu.

Przeprawa przez Aurę 

Buuuuka my love

Taka ciekawostka w kościele 


Ponieważ w samym mieście nie za bardzo jest co robić wybrałam się też trochę poza centrum, ale nadal nie aż tak daleko. Miejsce nazywa się Koroinen i można sobie tam zrobić fajny spacerek wzdłuż Aury.




Kolejnego dnia postanowiłam znowu wybrać się na jakąś pobliską wysepkę i tak oto trafiłam na Hirvensalo. Droga podobnie jak Ruissalo była dość głośna i męcząca, ale na samej wyspie było juz o wiele lepiej. Szłam sobie tam bez większego planu, podziwiając widoki po drodze, a nawet natknęłam się na bunkry. Droga zaczynała się od przejścia obok pola golfowego przez las. W samym lesie, jak grzybów ostatnio u nas, było mnóstwo piłeczek golfowych. Chyba nikt ich nie zbiera, więc trochę zaśmiecają środowisko. Wzięłam sobie jednak dwie na pamiątke, bo w sumie czemu nie.


Jesteśmy z Buczką zadowolone



Bunkry!


Wykończona wróciłam do miasta autobusem i poszłam na pyszne jedzonko. Należało mi się jak nic. Po jedzonku posiedziałem sobie jeszcze nad brzegiem Aury i czekałam na zachód Słońca, ale się nie doczekałam, bo był on dość późno.

Tak wyglądałam po powrocie 


Ostatnie spojrzenie na mój hotel


Kolejnego dnia miałam juz lot powrotny do Polski, ale zrobiłam sobie ostatni spacer piechotą na lotnisko (jedyne 10 km).

Co mnie zaskoczyło? Przede wszystkim obsługa w restauracjach i podczas śniadania w hotelu. Otóż ciekawostką jest to że goście musza odnosić brudne talerze i szklanki w specjalnie przeznaczone do tego miejsce. Wiem, że to w Polsce też występuje, ale coraz rzadziej a tam tak było w każdym miejscu.
Poza tym, chciałam też bardzo odwiedzić wioskę Muminków w Naantali, ale niestety była jeszcze zamknięta po sezonie zimowym, więc trzeba będzie się jeszcze kiedyś tam wybrać...






niedziela, 21 stycznia 2024

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, i tu czasami pojawia się problem...

Ostatnie chwile w Moshi

W momencie powrotu do Moshi moje i moich współtowarzyszy drogi się rozeszły. Grzegorz z dziewczynami mieli jeszcze plan zobaczyć safari oraz pogrzać się na Zanzibarze. Ja chciałam wracać, żeby jak najszybciej zająć się swoimi obowiązkami w pracy, stąd na drugi dzień po powrocie z Kili miałam już ustawione loty do domu. Lot był wieczorem, więc miałam cały dzień na łażenie po Moshi i może zakup jeszcze jakichś pamiątek. Rano tego dnia wyszłam sobie wiec na spacer żeby obejrzeć to miasteczko. Nic w sumie tam ciekawego nie było, spotkałam tylko kolesia który do mnie zagadał i zaproponował że jak chce to mi pokaże fajne miejsca z pamiątkami i że sprzeda mi kawę którą uprawia jego rodzina niedaleko Moshi. Pamiątek za dużo nie kupiłam ale kawą to się jeszcze obkupiłam. Była bardzo dobra i na blisko rok w mojej kuchni zagościła tanzańska kawa (tak tyle jej kupiłam, że aż na tyle wystarczyło). Na odchodne dałam temu chłopakowi (nawet nie pamiętam jego imienia) jakąś moją starą  koszulkę i adidasy. Był bardzo zadowolony. Może i dobry uczynek, ale potem bardzo żałowałam, że te buty jednak oddałam, bo bardzo by mi się przydały podczas kolejnych dni.

                                         

This is Africa

Czy jest możliwe spóźnić się na samolot jeśli ma się zaplanowaną 6-cio godzinną przesiadkę? Ależ owszem, zwłaszcza jak znajdujesz się w afrykańskiej strefie czasowej. 

Po południu zostałam przetransportowana na lotnisko z Moshi, skąd miałam mieć wieczorem lot do Dar Es Salam ok 21:30, a następnie w Dar Es Salam lot ok. 4 nad ranem do Istambułu. Tak więc ok 6 h przesiadki w Dar Es Salam brzmi jak coś co może się udać. 

Niestety, gdy nadeszła godzina boardingu do samolotu, na lotnisku nic się nie działo, żadnych komunikatów, tylko coraz bardziej poddenerwowani ludzie. Nie wiedziałam co się dzieje, bo nie gadali po angielsku tylko w swahili, a jak się próbowałam czegoś dowiedzieć od obsługi lotniska to nikt nie chciał ze mną gadać. Zaczęłam się lekko stresować, ale pomyślała ze jak nawet jakiś problem mają to w 5 h go chyba ogarną. Zaczęłam pytać innych pasażerów co się dzieje, głównie tych nie-turystów, ale oni także nie mogli nic powiedzieć, bo sami nie rozumieli sytuacji. Gdy w końcu coś ruszyło się przy stoiskach boardingowych, okazało się, że w zastępstwie za nasz samolot będzie leciał samolot innych linii lotniczych, ale raczej nie zabierze wszystkich pasażerów. Zaczęłam wiec tam biegać, błagać nawet płakać żeby tylko mnie zabrali bo przecież mam przesiadkę a czas coraz bardziej się kurczył. W końcu dostałam nową kartę boardingową i mogłam wejść na pokład. Zadowolona, że jednak się uda, ze spokojem siedziałam już sobie w samolocie, ale samolot nie ruszał. Trwało to jakiś czas, gdy nagle pilot powiedział, że jednak nie polecimy bo ma jakieś błędy w oprogramowaniu i nie chce ryzykować lotem w takich okolicznościach. Kazali więc nam opuścić samolot i czekać dalej na rozwój wypadków. Jak wróciłam do hali wylotów dosłownie dopadł mnie jakiś atak paniki, Na szczęście jakaś tanzańska kobieta zaczęła mnie pocieszać i nawet kupiła mi butelkę wody, żebym tylko się uspokoiła. Udało mi się opanować, już przyjęłam do wiadomości że mój powrót na czas do domu jest bardzo zagrożony. Moja wiara w ludzi przywrócona przez tą kobietę ❤️, nawet nie pamiętam jej imienia.

Rozglądając się po ludziach, zauważyłam jedną dziewczynę która zdawała się być w podobnej sytuacji co ja. Od razu zorientowałam się, że jest to jakaś europejska turystka, po wyglądzie i ubraniu. Dyskutowała właśnie coś z boarding deskiem, wiec postanowiłam podejść i posłuchać czy czasem nie gada w jakimś znajomym mi języku. Okazało się, że dziewczyna ma na imię Egle i pochodzi w Litwy. Miała ułożony ten sam podróży co ja do Istambułu, tylko w ostatnim odcinku leciała do Wilna, a ja do Wiednia. Połączyłyśmy więc siły, aby motywować obsługę lotniska do działania, aby załatwili nam boarding pass na samolot do Istambułu, dzięki czemu, w razie opóźnienia może by na nas poczekali. Niestety, nie udało się nam nic z takich rzeczy załatwić, więc trzeba było czekać. W końcu ogłoszono, że samolot jest już gotowy i możemy dokonać boardingu. Było już dość późno i zdążenie na samolot do Istambułu graniczyło z cudem, ale podobno nadzieja umiera ostatnia. Gdy dolecieliśmy do Dar Es Salam razem z Egle z całych sił pobiegłyśmy na drugi terminal aby sprawdzić czy samolot do Istambułu odleciał. Niestety już go nie było, spóźniłyśmy się jakieś 20 minut...

Poranek w Dar Es Salam

Ten poranek nie należał do najlepszych, mimo że pogoda była piękna. Po wielu godzinach spędzonych na lotnisku w Moshi, byłam bardzo zmęczona, ale trzeba było jakoś rozwiązać tę sprawę. Na szczęście była ze mną Egle i chyba tylko dzięki niej udało mi się jakoś przetrwać te pierwsze chwile. Od razu po zorientowaniu się że naszego samolotu już nie ma udałyśmy się do biura linii lotniczych obsługujących nasz lot z Moshi (Precision Air). To była ewidentnie ich wina, wiec muszą teraz dogadać się z innymi liniami (Turkish Airlines) jak nas sprowadzić do Europy. Na początek zaproponowali nam pokoje w hotelu w centrum Dar Es Salam ze śniadaniami i obiadami na koszt linii i kazali czekać. You must wait...

Lotnisko tuż przed wschodem słońca

Widok z hotelowego pokoju

Tydzień niepewności 

Po zakwaterowaniu w hotelu umyłam się i poszłam spać. Byłam wykończona i nie miałam siły myśleć o niczym. Wiadomo, jak się człowiek wyśpi to jakoś mu łatwiej poradzić sobie z ciężką nietypową sytuacją. Dopiero wieczorem spotkałam się z Egle w hotelowej restauracji i zaczęłyśmy myśleć, jak wydostać się z Tanzanii. Działania jakie podjęłyśmy to:
- męczenie Precision Air telefonami, ale ciągle słyszałyśmy tylko "you have to wait". Osoby z obsługi już nas znały wiec nawet nie trzeba było tłumaczyć kim jesteśmy, bo od razu mówili, że znają temat,
- wycieczka osobista do biura Precision Air - tu nic nie załatwiłyśmy, bo przy biurku siedziały tylko ładnie uśmiechające się marionetki, które nic nie wiedzą,
- telefon do Ambasady Polskiej w Tanzanii - to totalna porażka, "nie jesteśmy biurem podróży" czyli radź se człowieku sam,
- osobista wycieczka do biura Turkish Airlines - to był przełom, od tego momentu zaczęło się coś konkretnego dziać. Obsługa klienta w TA na duuuużżży plus.

W końcu po tygodniu milionów telefonów, wycieczek osobistych i nerwów udało się! Mamy bilety do domu!

Co słychać w Dar Es Salam?

Najgorszym elementem tej sytuacji było to, że trzeba było być prawie cały czas na miejscu, bo nigdy nie wiadomo czy ci nie każą spakować się i jechać, bo właśnie znalazło się miejsce w samolocie. Gdyby od razu wiadomo było, że będziemy czekać tydzień, dojechała bym na Zanzibar do moich znajomych albo co innego porobiła, bez nerwów, bo bym wiedziała że tydzień muszę czekać, koniec kropka. 

Nie znaczy to jednak, że cały ten czas siedziałyśmy tylko w hotelu, udało nam się też co nieco zwiedzić. Dla mnie najgorsze było to, że miałam tylko buty trekkingowe, które średnio nadawały się na taką pogodę (w Dar Es Salam było bardzo ciepło w porównaniu ze szczytem Kili). Miałam też klapki japonki, które mimo tego, że wytrzymałe, to jednak przy dłuższym użytkowaniu poraniły mi stopy niemiłosiernie. Tak bardzo mi brakowało adidasków co je zostawiałam w Moshi... 

Miejsca zwiedzone w Dar Es Salam:

- hotelowa kuchnia - ponieważ jedzenie było na koszt linii jadłam ile tylko dałam rade, najdroższe dania z karty. W myśl zasady "Let's get fat", nich wiedzą, że nie opłaca im się przetrzymywać wkurzonej Polki :) 





- Village Museum - czyli takie nasze muzeum wsi tanzańskiej, bardzo ciekawe, można sobie popatrzeć jak w różnych rejonach Tanzani mieszkali, a może nadal mieszkają ludzie.






- Mbudya Island - wyspa na którą można dopłynąć łódką z Dar Es Salam w 15 minut. Na wyspie piękny biały piasek, mnóstwo krabów, muszli, laso-dżungla, bary i wcale nie aż tak dużo ludzi. Moim problemem było to, że nie miałam stroju kąpielowego, więc musiałam pływać w gaciach :)



Zacieśnianie stosunków Litewsko - Polskich :)

No cóż, nie jestem fanem opalania :)

W drodze powrotnej z wyspy razem na łódce znalazł się jakiś anglik i jego dwie kobiety ciemnoskóre. Mieli ze sobą wielki głośnik i puszczali muzykę ze spotify. Jak się ten człowiek dowiedział, że jestem z Polski to poprosił, żebym puściła jakąś polską muzykę. No niestety, jako pierwszy przyszedł mi do głowy nasz Zenek, ale z tego co widziałam im się podobał, więc spoko :)

- troszkę biedniejsza część miasta - podczas spaceru po mieście trafiłyśmy w taką trochę mniej bogatą dzielnicę, gdzie ludzie żyją w blaszanych budach, otoczeni wysokimi wieżowcami.





- msza w kościele - w Tanzanii dominują dwie religie: chrześcijaństwo i islam. Meczet islamski miałam pod samym oknem hotelu, więc mogłam codziennie słuchać nawoływań ludzi. Do kościoła chrześcijańskiego trafiłam przez przypadek podczas spaceru z Egle. Msza była bardzo podobna do tej jaką widziałam w Zambii, czyli mnóstwo tańców i śpiewu. Msza miała być w swahili ale jak prowadzący zauważył dwie blade istoty część kazania powiedział po angielsku. Fajnie było zobaczyć to ponownie i poczuć taką niesamowitą energię i atmosferę wesołej wiary.


- uber - w Dar Es Salam bez problemu działa aplikacja uber i co ciekawe można jeździć nie tylko samochodami :)

Poa :)

- w trakcie pobytu w hotelu musiałam zmienić pokój ze względu na cieknąca wodę z klimatyzacji, a bez klimatyzacji się tam wysiedzieć nie dało a z klimatyzacja codziennie budzilam się w kałuży wody wokół mojego łóżka.

Z perspektywy czasu ten niespodziewany, dodatkowy urlop wcale nie był taki zły, jest przynajmniej co wspominać. Były chwile, że już miałam ochotę wyruszyć na piechotę, wg google maps zajęło by mi to tylko jedyne 75 dni :) 

Przy drugim podejściu opuszczenia kontynentu afrykańskiego nie miałam już większych problemów, chociaż przygody nie opuściły mnie aż do przybycia do Polski. Przesiadka w Istambule do Wiednia była dość ryzykowana bo miałam na nią tylko jakieś 40 minut z czego 30 chyba mi zajął sam bieg między gate'ami, a lotnisko jest duże. Udało się jednak, mimo że połowę dystansu zrobiłam boso. W samolocie miałam dość ostrą dyskusję z jakimś panem z brodą, który zajmował połowę mojej przestrzeni osobistej w samolocie swoimi rozłożystymi nogami. Powiedziałam mu otwarcie co o tym myślę i po krótkiej ostrej wymianie zdań, pan skulił się prze ścianie a ja miałam swoją przestrzeń! Po przylocie z Istambułu do Wiednia, okazało się, że mój bagaż nie doleciał. Nie był to już dla mnie problem, gdyż i tak czekał mnie cały dzień czekania na nocny flixbus do Warszawy, wiec z mniejszym bagażem było wygodniej. W Wiedniu panowała jeszcze świąteczna atmosfera, więc sobie trochę połaziłam po centrum, wypiłam grzane wino i popatrzyłam na łyżwiarzy. Mój bagaż dotarł do mnie kurierem dzień po przybyciu do Polski, cały i zdrowy :)






Buka w Dolinie Muminków

Tak tak, wiem mam straszne blogowe zaległości, ale nadrobię je, obiecuje sobie przede wszystkim. Tymczasem zrelacjonuje jeden z moich ostatn...