wtorek, 15 sierpnia 2017

Jeden dzień na Helu

Pewnego pięknego lipcowego dnia, przebywając w swoim mieszkaniu w Warszawie, poczułam nagłą tęsknotę za wiatrem we włosach. Jeśli wiatr to też szum, najlepiej szum fal i piasek pod stopami. Dlaczego wiec nie wybrać się nad morze, nasze polskie zimne morze, odpocząć od gorąca w mieście. Z drugiej strony nie może być nudno, leżenie plackiem na plaży jest zdecydowanie poza moimi zainteresowaniami. Zdecydowałam się więc na pieszą wycieczkę po Półwyspie Helskim od Władysławowa na Hel.
Zaplanowałam przejście całego Półwyspu (ok. 35 km) na piechotę w ciągu jednego dnia. Aby nie tracić czasu na dojazdy zdecydowałam się na przejazd pociągiem z Warszawy do Władysławowa w nocy z piątku na sobotę (właściwie to już tylko w sobotę  bo pociąg miałam o godzinie 0:01) natomiast powrót w nocy z soboty na niedzielę. Planowy przyjazd do Władysławowa o 05:40, wyjazd z Helu 22:15. Miałam więc ponad 16 godzin aby dokonać tego wyczynu.
PKP oczywiście nie zawiodło i już na samym początku miałam ok 45 minut spóźnienia. Trafiłam do przedziału ośmioosobowego z dwójką małych (ok. 10 letnich) dzieci na pokładzie. Dzieci wyjątkowo nie chciały spać, pokrzykiwały i skakały po siedzeniach w przedziale, także o chwili snu mogłam zapomnieć. Pociąg był pełen ludzi, wycieczki do toalety były prawdziwą eskapadą. No, ale nie ma co narzekać na naszego przewoźnika, grunt że dowiózł mnie na miejsce. We Władysławowie byłam ok. godziny 6:40. Po szybkich zakupach w jednej ze znanych sieci handlowych ok. godziny 7 postawiłam nogę na plaży.
Na plaże dostałam się wejściem nr 2 (łącznie na całym półwyspie jest 67 wejść). Plaza na pierwszy rzut oka była prawie pusta, w oddali widziałam ludzi spacerujących z psem, nie było żadnego parawanu (czyli mit o parawanach od 5 rano obalony, a przecież sezon trwa...) Rozpoczęłam swoją wędrówkę wzdłuż linii gdzie morze styka się z lądem bo tam plaża jest najtwardsza i najwygodniej chodzi się w sandałach. Po kilku kilometrach zdecydowałam się zdjąć sandały i zaczęłam iść pieszo.

Na plaży nie było ani za gorąco ani za zimno, było po prostu w sam raz. Niebo było zachmurzone, od czasu do czasu pojawiało się słońce. Na trasie pomiędzy Władysławowem a Kuźnicą spotkałam tylko kilku ludzi którzy wyprowadzali psy na spacer, albo biegli wzdłuż morza. Zauważyłam też kilka namiotów. Korzystając z okazji na wszelki wypadek wzięłam z domu strój kąpielowy wiec postanowiłam też zażyć kąpieli. Woda była chłodna, ale przyjemna, przerażały mnie tylko pływające w niej meduzy. Najczęściej występującym gatunkiem jest chełbia modra i nie jest ona groźna dla człowieka.

W okolicach Kuźnicy zaczęło pojawiać się coraz więcej turystów. Nie były to jednak jakieś wielkie tłumy, wciąż swobodnie można było przejść plażą bez potrącania nikogo. Około kilometra za Juratą turyści pojawiali się sporadycznie i coraz częściej można było spotkać mieszkańców Helu, którzy wybrali się na wieczorny spacer / pływanie.

Z plaży do helu można się przedostać na dwa sposoby: przejść przez jedno z przejść (od numeru 64 do 67), lub skręcić wcześniej w leśną ścieżkę (jest to opcja wygodniejsza, zwłaszcza po całym dniu chodzenia po plaży). Ja wybrałam leśną ścieżkę, którą doszłam wprost na stację kolejową. Na stacji byłam ok. 19:30, miałam więc jeszcze trochę czasu do pociągu powrotnego. Udałam się wiec na zasłużoną kolację (wg Endomondo spaliłam ponad 2000 kcal) i krótki spacer po mieście. Ok. godziny 21:20 byłam z powrotem na stacji i niestety, PKP znowu nie zawiodło, gdyż obwieszono 50 minut spóźnienia. Nie miałam już sił chodzić więcej wiec usiadłam na stacji i wymęczona czekałam na pociąg.
Byłam tak zmęczona że w pociągu zasnęłam bardzo szybko. Na szczęście trafili się spokojni pasażerowie, którzy też spali, wiec nic mi nie przeszkadzało...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...