środa, 27 września 2017

Ostatnie trzy dni

Poniedziałek zaczął się standardowo, pobudka o 7:30, śniadanie, ogarnianie się przed lekcjami. Od rana dzieci śpiewały hymn Zambii a potem coś jeszcze, ale nie wiem co. Może przygotowują się na jakiś event. Z rana odczytałam wiadomość od Kamili, że jest już w Polsce, jej walizka też i że ogólnie podróż przebiegła sprawnie, bez większych niespodzianek. To dobry znak, mam nadzieję, że mi też uda się przetrwać podróż powrotną bez problemów.
Dziś miałam lekcje głównie z grade 2-3. Najpierw angielski, gdzie powtarzaliśmy stopniowanie przymiotników. Coś obawiam się, że nie do końca dobrze im to wchodzi, bo naprawdę miały z tym
problem. Nie będę miała już z nimi angielskiego, więc nie wiem jak się to dalej rozwinie, ale mam nadzieję, że w końcu to kiedyś ogarną. Potem miałam z nimi matematykę i mnożenie pod kreskę. Ogólnie na lekcji był straszny burdel, jak weszłam do klasy to wszystkie ławki były poprzestawiane pod dziwnym kątem. Pierwsze10 minut lekcji zmarnowałam na przywoływanie ich do porządku i ustawianie ławek. Gdy w końcu udało mi się ich w miarę ogarnąć, przeszliśmy do tematu. Zrobiliśmy
kilka przykładów na tablicy. Bardzo opornie im idzie tabliczka mnożenia i nawet jak mają ze sobą ściągawkę, to nie potrafią właściwie jej czytać. Kolejną lekcję matematyki z nimi miałam we wtorek. O tym jak mi poszło dalsze wbijanie im tabliczki mnożenia do głów poniżej. W planie miałam mieć jeszcze informatykę. Okazało się, że w tym tygodniu najstarsze klasy zdają egzaminy na komputerach, stąd dostępne do lekcji były tylko trzy laptopy. Zgarnęłam je więc na lekcje i czekałam
na dzieciaki. Niestety nie przyszły i lekcja nie odbyła się. Okazało się, że ich nauczycielka zapomniała, że mają mieć informatykę i ciągnęła z nimi lekcje.
No cóż, bywa...
Wieczorem okazało się, że skończył się pre paid na prąd i w domku oraz w okolicy szkoły zapanowała totalna ciemność. Trochę się bałam i czekałam na Johna aż przyniesie cywilizację. W międzyczasie miałam sposobność użyć swojej czołówki. W końcu, po wielu wyjazdach na które ją zabierałam, przydała się! Na szczęście w szkole byli jeszcze uczniowie najstarszych klas, którzy wciąż uczą się wieczorami do egzaminów, więc nie czułam się samotna i opuszczona. Podszedł nawet do mnie jakiś młody chłopczyk, chyba z naszej szkoły (w ciemnościach nie za bardzo widziałam twarz) i spytał się czy czuje się samotna w domku bez Kamili. Hehe, to tylko trzy dni, nie zdążę poczuć się samotna:) Z resztą mam mysich współlokatorów, którzy co dzień dostarczają mi rozrywki i nowych kup:) W końcu przyszedł chyba Jonas/Jorah (jeden z podopiecznych Johna) z pre paidem i nastała jasność:)


Mój towarzysz pod prysznicem

We wtorek lekcje zaczęłam od informatyki. Znowu trzy laptopy, dodatkowo nie było Johna i pozostali nauczycieli nie mogli zlokalizować kabla, który dostarcza prąd do laptopów. Jeden z komputerów (taki z rozwalającym się przyciskiem do włączania) nie chciał się włączyć, ale w końcu zadziałał. Ostatecznie z ok 80 minut lekcji dla uczniów pozostało tylko 40. Jako, że była to moja ostatnia lekcja informatyki z tą grupą, pozwoliłam im robić co sobie chcą. Oczywiście wszyscy włączyli painta i rysowali jakieś niestworzone rzeczy. A niech się bawią:) Dziś też doszło do pierwszej bójki na lekcji informatyki, jak dotąd zwykle była to najspokojniejsza lekcja. Nastraszyłam ich, że skoro wolą się bić niż pracować na komputerach powiem dyrektorowi szkoły, żeby już więcej nie robił dla nich lekcji. Spokój był do końca zajęć:)

Potem był angielski z grade 1, dla przypomnienia pisaliśmy krótkie wyrazy zaczynające się na każdą literę alfabetu. Pytałam dzieci, jakie znają słowa zaczynające się od poszczególnych liter alfabetu. Niestety słabo sobie z tym radziły. Zazwyczaj były to słowa na literę inną niż pytałam, a gdy dochodziłam do tej drugiej litery, już zapominały co wcześniej mówiły. No nie ogarniają niestety jeszcze dobrze liter, ale przynajmniej trochę potrenowały pisanie. Dodatkowo jednej z
dziewczynek wypadł ząb i chodziła po klasie i się tym chwaliła. Po przerwie obiadowej miałam matematykę z grade 2-3. Zadałam dzieciom sześć przykładów na mnożenie pod kreskę, aby zrobiły je w swoich zeszytach. Niektóre dzieciaki chciały mnie oszukać, że nie mają zeszytów, ale ja wiedziałam doskonale, że je miały i powiedziałam, że skoro nie mają to niech pracują z tymi, którzy
mają. Pomruczały, pomruczały, wyciągnęły zeszyty i zaczęły pisać. Niektórzy całkiem ogarniali zasadę, ale byli i tacy co nic a nic i to tacy z grade 3. Sporo jeszcze przed nimi nauki.
Po lekcjach stwierdziłam, że muszę się gdzieś ruszyć i przeszłam się na spacer. Sama, bez żadnej asysty. Nikt mnie nie zaatakował, ludzie raczej przyjaźnie spoglądali i mówili "Hi".
W środę z rana miałam lekcję creativity z babies, czyli najmłodszymi uczniami. Standardowo, na lekcji był jeden wielki burdel, patrzyłam tylko czy nikomu nie dzieje się krzywda. Za zadanie miały narysować części garderoby, ale tak naprawdę może z połowa z nich faktycznie rysowała. Reszta biegała, krzyczała, biła się, skakała z ławki lub krzeseł itp. Ostateczny bilans to dwa ryczące dzieciaki, nie najgorzej:) A jedno dziecko przez całe zajęcia smacznie spało:)

Potwierdziła się moja teoria odnośnie bicia dzieci. Podczas mojej lekcji obok zajęcia miała grade 1. Nauczycielka, nazwana przez Kamilę żółwiem, uderzyła kilkoro dzieci w ręce, albo po pupie, kijkiem. Także takie techniki tu stosują.
Po tej lekcji miałam informatykę z grade 5. Standardowo przez pierwsze 30 minut lekcji inny nauczyciel podłączał komputery do prądu. Nie chciało coś działać, ale w końcu się udało. Okazało się, że jeden z komputerów nie działa (jeszcze wczoraj działał), tak więc dzieciaki pracowały tylko na dwóch. Na szczęście było ich tylko sześcioro, to nawet sprawnie podzielili się tym co mieli. Dziś znowu mogli robić co chcą, a chcieli grać w gry. Pech chciał że na jednym komputerze nie było gier, więc dzieci oglądały film, słuchały muzyki, oglądały jakieś pliki itp.
Ostatnią lekcją podczas mojego wolontariatu była matematyka z grade 4-5. Dzieci trenowały mnożenie i dzielenie pod kreskę. Mnożenie szło nawet sprawnie, ale w dzieleniu miały trochę problemów. Muszą się jeszcze nauczyć myśleć w głowie oraz tabliczki mnożenia, a nie wszystko liczyć za pomocą kresek. No, ale tu może kolejni wolontariusze kiedyś się wypowiedzą czy im się udało.
Po lekcjach przeszłam się jeszcze na market kupić ostatnią czitangę, oraz na krótki spacer po okolicy. Znowu sama, nie miałam żadnych problemów. Jutro od rana będę się pakować do wyjazdu, nie będę już miała lekcji. Oby się tylko na samolot nie spóźnić:) Opiszę później, czy mi się to udało:)

Na koniec zebrałam jeszcze kilka ciekawostek i przemyśleń:
- John ma w swoim gabinecie toaletę ukrytą murkiem przed widokiem publicznym. Za każdym razem gdy wchodzę do jego gabinetu po komputery na informatykę, a Johna nie ma przy biurku, mówię "Hallo" żeby się upewnić, że jego tam czasem nie ma:)
- wydaje mi się, że dzieci nie poważają wolontariuszy jako nauczycieli, tak jak swoich miejscowych nauczycieli. Wygląda na to, że traktują Muzungu jako formę rozrywki i liczą na to, że na ich lekcjach będzie wesoło. Trochę to utrudnia naukę, a dzieciaki są za bardzo rozluźnione na lekcjach. Rozumiem jeszcze creativity lessons, ale matematyka i angielski? Tu już mogliby się postarać i chociaż słuchać. No ale cóż, ich strata, ja i tak mam już zdarte gardło od mówienia do nich głośno. Może w starszych klasach to inaczej wygląda, ale w tych młodszych to niestety tak.
- zdecydowanie nie mam w sobie powołania nauczyciela. Jak ktoś chce się uczyć i słucha z chęcią przekazuję mu wiedzę. Natomiast, jeśli widzę, że ktoś ma gdzieś to co chce mu przekazać, tracę entuzjazm. Ale warto było przychodzić na lekcję chociażby dla tych kilku osób, którzy faktycznie byli zainteresowani tym, co chcę im powiedzieć. Mam nadzieję, ze cokolwiek wynieśli z moich lekcji.
- ludzie tutaj mają zwyczaj palenia śmieci, i to wszystkich. Niestety, część zapachów przedostaje się do domku, mam nadzieję, że mnie nie zatrują. Przydałaby się tu gruntowna edukacja na temat ochrony środowiska.
- włosy i fryzury - ludzie noszą tutaj bardzo różne fryzury (mówię głównie o kobietach). Bardzo popularne jest zaplatanie warkoczyków tuż przy skórze, albo standardowych warkoczyków. Część ludzi nosi włosy nie splecione, co przy strukturze tutejszego włosa powoduje, że wyglądają jakby co dopiero wstali z łóżka - każdy włos w inną stronę. Co do tych warkoczyków przy skórze, to chyba czasami same się odrywają. Widziałam kilkukrotnie, jak dzieciom odstają naderwane warkoczyki,
widziałam też całe warkoczyki leżące na ulicy. Trochę strasznie to wygląda. Włosy w dotyku najbardziej mi przypominają szklaną wełnę (czy jak to tam się nazywa), takie sztywne ale jednocześnie podatne na złamania (co by tłumaczyło odrywanie się warkoczyków). Faceci mają głównie włosy obcięte bardzo krótko, chociaż zdarzają się wyjątki (np. Kelwin, który miał dready).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...