poniedziałek, 11 września 2017

100% Muzungu

Wczoraj była niedziela, więc zgodnie z tutejszym obyczajem wybrałyśmy się z żona Johna na mszę. Tym razem, msza była w języku Nyanga i trwała prawie trzy godziny. Oprawę muzyczną mszy zapewniał chór, który śpiewał piosenki i wykonywał układ choreograficzny. Jako instrumenty mieli gitarę i perkusję. Widać było jak wiele radości sprawia im śpiew i taniec, wszyscy byli radośni i uśmiechnięci. Mnie również udzielił się ten nastrój i tupałam sobie nogą.
Po kościele i obiedzie wybraliśmy się na Sunday Market - jest to targ w Lusace, gdzie można nabyć różne pamiątki z Zambii. Około godziny 14 podjechała po nas taksówka z przyczepą, na której miałyśmy dojechać na miejsce. Było przy tym wiele radości, bo mogłyśmy obserwować drogę i przy okazji czuć wiatr we włosach. Po ok 45 minutach dotarłyśmy na miejsce. Targ nie był bardzo duży, myślę, że mogło tam być ok 20-30 stoisk. Podchodziłyśmy do kolejnych stoisk, a sprzedawcy
na dzień dobry podawali nam ceny, wspominając przy tym, że możemy ponegocjować. Oczywiście, żal było nie skorzystać z takich ofert, więc negocjowałyśmy. Niestety, na wszystkich stoiskach były podobne rzeczy jak m.in. czitangi, drewniane miski, figurki zwierząt, grzebienie, bransoletki i inna biżuteria. Ja jak zwykle rozglądałam się głównie za magnesami, a te były tylko na jednym stoisku. Ciężko było też znaleźć fajne koszulki z tematyką Zambii, ale jak pogrzebałam to i takie znalazłam. Jeśli chodzi o biżuterie to miałam nadzieję, że znajdę coś co będzie inne niż w innych krajach (głownie mam na myśli bransoletki). Niestety, zawiodłam się. Mam nadzieję, że jak pojedziemy do Livingstone, wybór będzie większy. Jest to turystyczne miejsce, więc może i handel pamiątkami jest
tam lepiej rozwinięty. Na samym targu byłyśmy ok 1 godzinę, spotkałyśmy też kilku białych, a niektórzy sprzedawcy próbowali mówić do nas po polsku. Widać sporo tam Polaków przybywa:)
Wczoraj w ciągu dnia występowały bardzo duże problemy z wodą, nie wiadomo z czego wynikające. Poradziłyśmy sobie jednak w alternatywny sposób. Swoją aktywność wzmożyli też Teodor z Marcinem, bezczelnie biegając po domku i zostawiając ślady swojej obecności, gdzie popadnie. Na szczęście nie biegają już po naszym jedzeniu, bo piekarnik daje rade jako spiżarka.
Dzisiaj od rana miałyśmy lekcje z dzieciakami. Ja miałam angielski i matematykę, Kamila Creativity Activities. Wspólnie prowadziłyśmy też informatykę. Na angielskim dzieci dowiedziały się czym jest rzeczownik i poznały kilka słówek, które będą im przydatne w dalszym życiu. W grupie miałam dzieci z dwóch poziomów, gdyż lekcję często są tu łączone dla kilku poziomów. Niestety, bardzo utrudnia to skuteczną pracę, gdyż część dzieci bardzo szybko łapie o czym do ich mówię, a część trochę mniej szybko. Tak więc, wiele rzeczy, które zaplanowałam nie zdążyłam im przekazać, gdyż musiałam skupić się na podstawach dla tych młodszych, podczas gdy starsze trochę się nudziły. Muszę jednak myśleć o wszystkich i czegoś ich nauczyć, więc te starsze i bardziej ogarnięte muszą
pocierpieć. Zaobserwowałam dziś wśród dzieciaków, że gdy widzą białego nauczyciela, natychmiast mają oczekiwania, że coś im da. Gdy weszłam dziś do klasy dzieciaki pisały coś ołówkami w swoich zeszytach. Gdy tylko zobaczyły, że mam dla nich długopisy, schowały ołówki i krzyczały, że nie mają czym pisać. Dałam im więc po długopisie, a te krzyczą, że chcą inny kolor. Rozumiem, gdyby były to creativity lessons, ale na angielskim? Jaka jest dla nich różnica czy piszą czarnym czy niebieskim? Ciągle też powtarzają, że chcą balony. Nie wiem skąd im się bierze takie roszczeniowe zachowanie.
Na matematyce, postanowiłam trochę ich oszukać i przyszłam ze schowanymi długopisami. Okazało się, że nagle wszyscy mają czym pisać i nie potrzebują długopisu. Lekcja poświęcona była dodawaniu i odejmowaniu pod kreskę oraz działaniom z użyciem nawiasów. Niestety, dzieciaki na skróty zgadywały wynik. Dopiero gdy robili przykłady na tablicy, wyszło że tak naprawdę liczenie wychodzi im bardzo opornie i muszą się wspomagać liczeniem małych kreseczek pomocniczych.
Będziemy to trenować...
Na informatyce dzieciaki trenowały Word. Niestety, z czterech działających komputerów, w jednym nie działały wszystkie klawisze, wiec tak naprawdę pracowały trzy. Dzieciaki musiały więc siedzieć po cztery osoby przy jednym.
Po lekcjach musiałyśmy przejść się na miejscowy market, aby doładować telefon. Jak kupowałyśmy internet, dostałyśmy do niego dodatkowe połączenia. Niestety, bardzo szybko się one wyczerpały, a my potrzebujemy telefonu aby kontaktować się z naszym taksówkarzem w Livingstone. Doładowałyśmy więc jeden z telefonów na 50 kwacha. Powinno starczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...