środa, 20 września 2017

Nie samą pracą żyje człowiek

Jak wspominałam wcześniej, ostatnie dni spędziłyśmy na wycieczce do Livingstone. Jest to miasto położone niedaleko wodospadów Victorii oraz granicy pomiędzy Zambią, Zimbabwe, Botswaną i Namibią. Odległość od Lusaki to ok 370 km, wg goolge maps i miejscowych legend można tam dojechać w 6 godzin.
W sobotę rano John zawiózł nas na dworzec autobusowy w Lusace, gdzie kopiłyśmy bilety (140 kwachów w jedną stronę), i zapakował do autobusu linii Shalom. Siedziałyśmy w pierwszym rzędzie więc miałyśmy widok na drogę. Wyruszyliśmy z Lusaki chwilę po 9. Do ostatniej chwili uliczni sprzedawcy z koszami wypełnionymi butelkami i przekąskami na drogę, próbowali sprzedać coś pasażerom. Ostatecznie zostali wyproszeni i autobus ruszył w drogę. W autobusie oprócz nas były
jeszcze trzy białe dziewczyny, reszta pasażerów była czarna. Niestety, zamiast obiecanych 6 godzin jechaliśmy 9, w autobusie nie było klimatyzacji, upał 34 stopnie, ludzie ciągle kręcili się w te i we w te. Na początku jazdy mieliśmy jeszcze krótką mszę, tzn. jakiś człowiek, pewnie ksiądz, czytał pismo święte na głos. Po jakichś 20 minutach wyszedł z autobusu. Gdy w końcu dojechaliśmy do Livingstone byłam tak zmęczona, jakbym maraton przebiegła.

Na miejscu byłyśmy umówione z naszym kierowcą Kelvinem; nie widziałyśmy jak on wygląda i jak wygląda jego samochód. Po wyjściu z autobusu otoczyło nas mnóstwo kierowców, którzy chcieli nas podwieźć. Pytałam się ich czy nazywają się Kelvin, jeśli nie, to nie przechodzili do kolejnego etapu. Jeden z kierowców upierał się że ma na imię Kelvin, wiec zadałam mu kolejne pytanie, czy wie gdzie ma nas zawieźć. Oczywiście nie wiedział, więc również odpadł z castingu na naszego kierowcę. W końcu podjechał nasz Kelvin, od razu wiedział gdzie nas zawieźć. Szybko też zweryfikowałyśmy, że to właściwa osoba, gdy zaczął wspominać poprzednich wolontariuszy. Gdy dotarłyśmy na miejsce noclegu tj. do pensjonatu należącego do sióstr zakonnych, okazało się, że te są na wieczornych modłach. Wybraliśmy się więc na kolacje do pobliskiej restauracji DaCanton na szaszłyka z szimą. To było pierwsze mięso jakie zjadłam od przyjazdu tutaj, moja radość była wielka!
Ja i Kelwin


Victoria's Falls
Kolejnego dnia miałyśmy zaplanowaną wizytę na Victoria's Falls i przelot helikopterem. Rano Kelvin przyjechał po nas i ruszyliśmy w drogę. Zanim dotarliśmy na miejsce, podjechaliśmy pod wielkie drzewo nazwane w lokalnym języku Mubuyu (Adansonia Digitata). Drzewo miało ponoć ponad 600 lat i było całe poryte napisami ludzi, którzy na nim byli. Widok z tego drzewa był bardo ciekawy. Po wizycie na drzewie ruszyliśmy w stronę wodospadów.
Bryka Kelwina i drzewo

Początkowo weszliśmy do parku narodowego od strony Zambii (wstęp do parku od strony Zambii 20$). Niestety z powodu pory suchej, wodospady nie wyglądały tak spektakularnie jak to sobie wyobrażałam. Przeszliśmy się po parku, obejrzeliśmy ludzi uprawiających rafting, obserwowaliśmy kilka skoków na bungee z mostu nad rzeką Zambezi, widzieliśmy kilka baboonsów (rodzaj małpy).

Potem ruszyliśmy obejrzeć wodospady po stronie Zimbabwe. W tym celu trzeba przejść przez
granicę z Zimbabwe, zapłacić za wizę do Zimbabwe (30$) i za bilet wstępu do parku (kolejne 30$). W tym miejscu doświadczyłyśmy występującej tu korupcji, ostatecznie za wstęp zapłaciłyśmy po 20$ i zachowałyśmy wizę double entry do Zambii na kolejny dzień. Ale o tym cicho i na ucho;)
Wodospady po stronie Zimbabwe faktycznie wyglądają lepiej, ale wciąż nie tak jak widziałam na zdjęciach. Kilka fajnych fotek udało się jednak zrobić.



Po wizycie na wodospadach udaliśmy się na pobliski targ z pamiątkami po stronie Zambii. Na stoiskach wszędzie było to samo, wybór podobny jak na Sunday Market w Lusace. Sprzedawcy bardzo natrętni, że aż mi się nie chciało patrzeć na to co mają. Niestety, mimo że dość często spotykam się z takim zachowaniem sprzedawców podczas swoich podróży to jednak drażni mnie to niesamowicie :/ Kupiłam u jednego sprzedawcy magnesy za ok 60 kwachów. Niestety nie miałam żeby dać mu drobne, więc dałam całe 100. A ten mi tu z tekstem że nie ma mi z czego wydać, może sobie coś jeszcze wybiorę za pozostałe 40. No to ja mu na to, że albo wydaje resztę albo nie kupuje od niego - reszta od razu się znalazła. Żeby tam jeszcze było z czego wybierać...
Kamila za to zrobiła transakcję życia; jeden ze sprzedawców zauważył na jej ręce gumkę do włosów i powiedział że chętnie wymieni ją na jakiś towar ze swojego stoiska. Kamila wskazała więc figurkę słonia z hebanu za 450 kwachów. Sprzedawca pokręcił nosem, że jednak gumka nie jest aż tyle warta, ale ostatecznie zszedł z ceny figurki do 100 kwachów i gumki. Kamila oczywiście ubiła targu.
Po zakupach wybraliśmy się na lot helikopterem nad wodospadami. Ostatecznie po długim namyśle zdecydowałam, że zamiast helikopterem, polecę czymś co przypominało paralotnię z silniczkiem. Nie była to całkowicie paralotnia, ale nie wiem jak się to profesjonalnie nazywa. Do kompletu dostałam przystojnego pilota i ruszyliśmy w 15 minutowy lot. Wodospady z góry wyglądają bardzo interesująco, ale dla mnie najciekawszy był lot nad parkiem gdzie dziko biegały zwierzęta: słonie, żyrafy, bawoły i inne. Na zakończenie lotu dostałam filmik, który był kręcony podczas lotu; cała ta przyjemność kosztowała mnie 205$. Po powrocie do Livingstone ponownie wybraliśmy się na kolację do tego samego miejsca co poprzedniego wieczoru, tym razem na fish and chips:) Rybka była bardzo dobra :)
Gdy wróciłyśmy do naszego pensjonatu, poznałyśmy dziewczynę z Niemiec Helenę, która przyjechała na wolontariat do Livingstone na rok. Wolontariat rozpoczął jej się w sierpniu tego roku i polega on na uczeniu dzieci niepełnosprawnych. Okazało się, że Helena dopiero co skończyła szkołę średnią i nie za bardzo wie co robić dalej w życiu. Może podczas wolontariatu się zdecyduje.

Safari
Kolejnego dnia wstałyśmy bardzo wcześnie rano tj. ok godziny 5. Na ten dzień miałyśmy zaplanowane safari w Botswanie. Trzeba było więc dojechać do granicy przed 8. Jest to kawałek drogi, wiec wyjeżdżając po 6 byliśmy tam chwilę po 7. Granicę pomiędzy Zambią a Botswaną przekracza się tam płynąc przez rzekę Zambezi. Około godziny 8 podjechała po nas mała motorówka i zabrała nas na drugą stronę rzeki. Kelvin został na granicy i miał tam na nas czekać aż wrócimy.
Z drugiego brzegu odebrała nas osoba z firmy, która organizuje safari tj. Kalahari Tours. Bardzo szybko obsłużono nas na granicy zarówno po stronie Zambii, jak i po stronie Botswany. Przy wjeździe do Botswany nie płaci się za wizę, miałyśmy też zachowaną wizę double entry do Zambii, stąd też na granicy nie poniosłyśmy żadnych dodatkowych opłat. Z granicy ruszyliśmy wprost na śniadanie, które wliczone było w cenę safari (łączna opłata za safari to 85$).
Śniadanie było bardzo dobre, można było zjeść: mufinki, placki chlebowe podobne do niczego, ale bardzo dobre oraz owoce. Po śniadaniu ruszyliśmy na pierwszą część dnia czyli rejs po rzece Chobezi. Podczas rejsu miałyśmy okazję podziwiać różne zwierzęta w ich naturalnym środowisku: słonie, hipopotamy, krokodyle, bawoły i wiele innych. Najbardziej mi się podobało przejście słoni przez rzekę. W ogóle słonie to bardzo fajne zwierzęta. Po rejsie był obiad w formie szwedzkiego stołu. Swoim zwyczajem w takich momentach zbieram na talerz po kawałku każdej potrawy, tak samo było i tym razem. Jedzenie było naprawdę dobre i szkoda, że nie można najeść się na kilka dni z góry:/ Po obiedzie, jako druga część safari miałyśmy jechać samochodem terenowym po parku Chobe. Na 9 miejsc w samochodzie zajęte były tylko trzy, w tym dwa przez nas. Można było wiec swobodnie się przemieszczać, żeby zrobić jak najlepsze zdjęcia. Podczas jazdy widzieliśmy takie zwierzęta jak: słonie, żyrafy, antylopy, zebry, bawoły a nawet odpoczywającego w cieniu lwa. Niestety lew był bardzo schowany w drzewie wiec nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia. Po zakończeniu objazdu po parku pojechaliśmy prosto na granicę aby wrócić do Zambii. Formalności na granicy poszły bardzo szybko, a po drugiej stronie czekał już na nas Kelvin. Całe safari było bardzo profesjonalnie zorganizowane, wszystko było na czas i w jak najlepszej jakości. Mogę z czystym sumieniem polecić tę firmę, gdyby ktoś chciał skorzystać.





Po powrocie do Zambii pojechaliśmy na targ z pamiątkami w Livingstone. Znowu zaatakowali nas sprzedający i zapraszali do swoich stoisk. Na jednym ze stoisk zapytałam z ciekawości po ile sprzedają czitangi. Kobieta rozpoczęła od sumy 180 kwachów, trochę się zdziwiłam, bo w Lindzie można było kupić takiej samej jakości w cenie 40 kwachów. Kobieta chyba zauważyło moje zdziwienie i bardzo szybko zaczęła schodzić z ceny do 50 kwachów, ja nawet nic nie musiałam mówić. Ostatecznie i tak nie kupiłam tej czitangi. Bardzo też nie podobało mi się zachowanie jednego ze sprzedawców, który napruty w 3d próbował wcisnąć swoje towary. Czuć było od niego alkoholem strasznie, a natrętny był jak głodny komar. Oczywiście nic od niego nie kupiłam.
Po zakupach wybraliśmy się na kolację, znowu w to samo miejsce, tym razem dołączyła do nas Helena. Na kolację zjedliśmy pizze. Nie była ona zbyt dobra, wg mnie na mojej miejscami był stary ser. Zdecydowanie nie polecam tam pizzy.

Kolejnego dnia wracałyśmy już do Lusaki. Kelvin podwiózł nas na dworzec autobusowy i pomógł nam kupić bilety. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i zrobiliśmy pamiątkową fotkę. Tym razem trafił nam się lepszy autobus, była w nim przynajmniej klimatyzacja. Podróż trwała ok 8 godzin. Po przyjeździe do Lusaki John odebrał nas swoją bryką. Nie jest to samochód najwyższej jakości, bez klamek i z pękniętą przednią szyba. Najważniejsze, że jakoś tam jedzie, chociaż w tym przypadku gasł silnik co chwila.

Podczas tej podróży nasunęły mi się poniższe wnioski:
1. Ludzie w okolicach Livingstone są jacyś bardziej ogarnięci niż w Lusace. Kelvin był zawsze na czas, tak jak się umawialiśmy i bardzo profesjonalnie podchodzi do wykonywania obowiązków. Interesował się nami bardzo, czy wszystko jest w porządku i czy nic złego nam się nie dzieje. Ludzie na safari bardzo profesjonalni, całość bardzo dobrze zorganizowana, same dobre wrażenia z tej wyprawy. Urzędnicy na granicy bardzo ogarnięci bez zbędnego przeciągania procedur. Bardzo dobra obsługa lotów przez firmę organizującą loty nad wodospadami.
2. Nasza niemiecka koleżanka albo nie za bardzo jeszcze ogarnia się życiowo, albo jest po prostu gburowata. Gdy chciałyśmy przedstawić ją Kelvinowi, zamiast podejść i podać mu rękę i się przedstawić, pierwsze wpakowała się do jego samochodu i zażądała, żeby zawiózł ją do bankomatu. Podczas kolacji tez czasami dziwnie odpowiadała na pytania Kelvina. Może wynikało to z tego, że nie do końca go rozumiała albo po prostu nie chciała mieć z nim za wiele do czynienia. Nie wie co traci, bo Kelvin to po prostu złoty człowiek.
3. Ludzie ogólnie bywają tu gburowaci. Gdy jechaliśmy samochodem z safari, oprócz nas jechała jeszcze jakiś chłopak, który z tego co wywnioskowałam, został odłączony od jakiejś większej grupy, która nie mieściła się w jednym samochodzie. Chłopak przez cały wyjazd się nie odzywał i w ogóle się nie pożegnał.Z kolei jak jechaliśmy z Kelvinem na dworzec dosiadła się do nas jakaś jego koleżanka i też nawet się z nami nie przywitała. Może Helena uczy się od miejscowych.
4. Ludzie  mają trochę problem z mówieniem o pieniądzach. Zarówno Kelvin jak i siostry, zanim powiedzieli ile sobie życzą za swoją usługę, zrobili bardzo długi wstęp, tak jakby krępowali się powiedzieć cenę. Swoją drogą jeśli chcemy skorzystać z usług Kelvina trzeba nastawić się na to żeby dać mu spory napiwek:) Ceny jakie nam przedstawił były moim zdaniem nieadekwatne do tego co dla nas robił. Tak więc dodatkowy napiwek otrzymał wg naszego uznania.
5. Na granicy z Botswaną musieliśmy stanąć butami na mokrej szmacie nasączonej jakimś płynem. Podobno służy to dezynfekcji, na wypadek gdybyśmy miały wwieźć jakieś choroby do kraju. Podobnie przy wyjeździe z granicy samochód przejechał przez specjalną kałużę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Buka w Dolinie Muminków

Tak tak, wiem mam straszne blogowe zaległości, ale nadrobię je, obiecuje sobie przede wszystkim. Tymczasem zrelacjonuje jeden z moich ostatn...