części jak ołtarz, mikrofon, ławki do siedzenia. Kościół ma plan krzyża. Sama koncepcja i zawartość mszy jest taka sama jak w Polsce, jednakże wykonanie jest o wiele weselsze i przez to ciekawsze.
Najważniejsze różnice:
- śpiewanie pieśni kościelnych - jak zdążyłam się już przekonać, Linda (dzielnica w której mieszkamy) to bardzo muzyczne miejsce, ciągle słychać jakąś muzykę
i śpiewy tubylców. Ma to swoje odzwierciedlenie w kościele, gdzie słychać wielką radość w głosach ludzi, którzy dodatkowo wesoło kołyszą się w rytm muzyki.
Nie są to takie patetyczne pieśni jak w polskim kościele, raczej brzmią jak wesołe piosenki do których dałoby radę nawet potańczyć.
- ofiara pieniężna - nie ma tutaj żadnego kościelnego, który podtyka ludziom koszyk pod nos. Pod ołtarzem stają wybrane osoby z drewnianymi skrzynkami z napisanym imieniem świętego. Każdy kto chce może sobie podejść i wrzucić pieniądz dla wybranego świętego.
- forma kazania - kazania wygłaszane są z wielką ekspresją, ksiądz czasami pokrzykuje na swoich wiernych, ale jest to specjalny zabieg żeby trafić do ich umysłów. Czasami też zadaje im różne pytania, nie oczekując oczywiście odpowiedzi, ale refleksji z ich strony. Siedząca koło mnie pani cały czas pomrukiwała w odpowiedzi na pytania księdza, zapewne akceptowała w duchu to co mówił. "Shame on you" krzyczał i naprawdę można było się zawstydzić:)
Pod koniec mszy, w ramach ogłoszeń parafialnych bardzo miłym akcentem było to że zostałyśmy przedstawione społeczności jako przyjaciele z Polski. Tak wiec jesteśmy tu już powszechnie znane:)
Jutro rozpoczyna się kolejny trzymiesięczny okres w którym dzieci będą uczęszczały do szkoły. W ramach przygotowań na podwórku powstają nowe ławki i krzesła dla uczniów. Nieważne że jest niedziela, wyposażenie musi być, toteż od ok godziny 9 do 15 cały czas słychać warkot urządzeń i stukot młotka. Nie jest więc tak, że ludzie tu nie pracują w niedzielę, jak trzeba to pracują i to bardzo intensywnie.
Po godzinie 16 wybraliśmy się z naszym bodyguardem Michałem na spacer, aby zobaczyć afrykański zachód słońca. Zanim wyszłyśmy rozpaliłyśmy w domku wspomnianą w ostatnim wpisie tabletkę na insekty wszelakie. Tabletka zaczęła się strasznie dymić, więc trzeba było szybko uciekać żeby się nie zatruć.
Po drodze spotkaliśmy jakichś kolegów Michała, z którymi wymieniłyśmy kilka zdań. Po powrocie nasz domek wywietrzył się z dymu i można już w nim spokojnie siedzieć.
Jeszcze kilka słów o komunikacji z lokalsami: większość ludzi mówi po angielsku, ale niestety z różnym akcentem. Niektórzy mówią bardzo wyraźnie i nie ma absolutnie problemu żeby ich zrozumieć. Niektórzy, niestety, bardzo dziwnie wypowiadają słowa i nie da rady ich zrozumieć, brzmi to jak jakiś bełkot. Co gorsza, denerwują się, że ich nie rozumiemy, nie jest to jednak kwestia tego że nie chcemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz