sobota, 2 września 2017

Ważne jest pierwsze wrażenie

Najważniejsze rzeczy do ogarnięcia na początek w Zambii to:
1.Butelkowana woda
2.Tabletki na malarie
3.Spirale na komary
4.Internet
Po wyjeździe z lotniska, pierwsze miejsce w które dotarliśmy to Makeni Mall. Jest to centrum handlowe, całkiem przyzwoite, gdzie planowaliśmy nabyć powyższe rzeczy. Jak widać, ludzie po skończonych zakupach, zostawiają wózki gdzie im się podoba.


Jako pierwsze udaliśmy się do kantoru aby wymienić money money. Zambijską walutą są kwachy (czytaj. kłocze) 1$= ok 9 kwachów.
Potem skierowaliśmy się do operatora sieci komórkowych MTN Zambia. Internet występuje tu głównie w postaci mobilnej, na kartę do telefonu, który można potem udostępnić na inne urządzenia. Najpierw kupuje się kartę sim/microsim/nanosim po czym należy je zarejestrować. Karta kosztuje 5 kwachów, po rejestracji można ją doładować gigabajtami internetu. Jest wiele dostępnych taryf, ja zdecydowałam się na 3 GB / m-c ale można też kupić 5, 10 itp. Aktywacja wg informacji, jakie uzyskaliśmy od pań z obsługi, miała nastąpić w przeciągu godziny od rejestracji.
Oczekując na weryfikację naszych danych i przyłączenie do środowiska posiadaczy zambijskich numerów, udaliśmy się do supermarketu aby zakupić butelkowaną wodę. Nie było z tym większego problemu, gdyż w Makeni Mall jest supermarket, gdzie do koszyka zbiera się potrzebne rzeczy.
Po wizycie w supermarkecie udaliśmy się do apteki aby dokonać zakupu leków na malarię. Wg polecenia kupiliśmy Deltaprim, który bierze się raz na tydzień podczas pobytu w strefie zagrożenia oraz przez trzy tygodnie po powrocie ze strefy zagrożenia. 30 tabletek kosztuje 80 kwachów, mniejszych opakowań nie sprzedawali. W aptece chciałyśmy się też zaopatrzyć w spirale przeciw komarom, których nie mogłyśmy znaleźć w supermarkecie. Niestety nie mieli, ale sprzedali
nam tabletki do palenia w mieszkaniach aby odstraszyć wszystkie insekty. Do tej pory ich nie zapaliłyśmy. Z drugiej strony na razie nie ma jakiegoś większego problemu z owadami, jedynym obcym mieszkańcem domku jakiego spotkałyśmy była mysz!
Dostęp do internetu zamiast po godzinie, otrzymałyśmy dopiero po ok 4 - 6 godzinach, gdy operator się ogarnął. Także nie ma co panikować że nas oszukali, tylko cierpliwie czekać. This is Afrika.
Po przyjeździe do szkoły oraz naszego domku zwiedziłyśmy wszystkie klasy, gdzie będą odbywać się zajęcia. Reszta dnia upłynęła nam na oczekiwaniu na walizkę Kamili, która wciąż do nas nie dotarła. Przy okazji poznaliśmy jednego z przyjaciół Johna, pana Banda, w skrócie Banana. Banan jest bardzo rozmowny i sympatyczny, od razu został moim bratem oraz mężem Kamili. Tworzymy bardzo zgraną rodzinę:)

Kolejnego dnia z rana postanowiłam radośnie rozpocząć dzień prysznicem. Odkręciłam wodę i nałożyłam na siebie wszystkie specyfiki niezbędne dla zachowania higieny, a tu niespodzianka: Nie ma wody! Stałam chyba z 20 minut, gdy woda zaczęła płynąć znowu. Grunt, że udało mi się jednak umyć:)
Po śniadaniu zachciało nam się popracować fizycznie więc zapytałyśmy Johna czy mu nie trzeba w czymś pomóc. Dał nam dwa zajęcia: przewiezienie kupy śmieci połączonych z ziemią w taczkach na drogę oraz przerzucenie piachu, który pokrywał część podwórka pod ścianę szkoły. Zajęcia wymagające trochę siły w rękach, wykonałyśmy dość sprawnie, co widać na zdjęciach poniżej:

Dla nas Europejczyków jest to trochę dziwne, że śmieci wyrzucane są wprost na drogę, ale nie widziałam tu jeszcze żadnych kontenerów, wiec tak to chyba tutaj działa...
Podczas prac poznałyśmy brata Johna oraz naszego bodyguarda (tak mamy tu ochroniarza!) Bodyguard, który ma na imię Twambo, przechrzciłyśmy na Michała. Jest on z tego powodu bardzo zadowolony. Pouczyliśmy się też wzajemnie języka zambijskiego i polskiego. Poniżej nasze zadowolone miny po nauce.

Ludzie w Zambii posługują się głównie językiem angielskim oraz dwoma językami lokalnymi: Bemba i Nyanga (ten drugi jest bardziej popularny). Kilka wyrażeń już umiem i mam zamiar je wykorzystywać w codziennych kontaktach:)
Po pracy i nauce postanowiłyśmy wybrać się do sklepu żeby kupić płyn do naczyń i gąbkę. Wychodząc ze sklepu spotkałyśmy żonę Johna, która zaprosiła nas na obiad do swojego domu. Chętnie skorzystałyśmy z zaproszenia. Na obiad było tradycyjne danie, które nazywa się szema (tak się wymawia, potem sprawdzę jak się pisze). Głównym składnikiem jest kukurydza a jego konsystencja i smak jak kaszki manny. Do tego dostaliśmy po kawałku kurczaka (w moim przypadku to była głównie kość) oraz szpinak z jakimś warzywem, które nie wiem czym było. Mam wrażenie, że nie stosują tu przypraw, gdyż smak całego dania był trochę bez smaku.
Po obiedzie poszłyśmy na lokalny market aby zakupić czitangi - to są te chusty o których pisałam w poprzednich postach (tak się wymawia, potem sprawdzę jak się pisze).
Wracając z marketu, spotkałyśmy dzieci, które były bardzo zaciekawione nami. Szły za nami, łapały nas za ręce, chciały dotykać naszej skóry. Było to nawet sympatyczne, odprowadziły nas pod same drzwi naszego domku.
Po powrocie okazało się, że walizka Kamili jest już gotowa do odbioru z lotniska. Ruszyliśmy więc samochodem (Kamila, ja, John i Banan) aby odebrać zgubę
i przy okazji pooglądać Lusakę nocą. Zahaczyliśmy również o Makeni Mall, gdzie John chciał zakupić abonamenty na prąd (tutaj prąd doładowuje się jak telefon). Po przyjeździe do domku
okazało się że faktycznie nie było prądu, ale nowozakupiony abonament naprawił ten problem:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Co cię nie zakili to cię wzmocni cz. 2

Zdobycie Kilimanjaro to bardzo niesamowite przeżycie, które na długo żyje w pamięci. Jednakże jak się wyjechało, to wypadało by tez wrócić, ...