środa, 27 września 2017

Ostatnie trzy dni

Poniedziałek zaczął się standardowo, pobudka o 7:30, śniadanie, ogarnianie się przed lekcjami. Od rana dzieci śpiewały hymn Zambii a potem coś jeszcze, ale nie wiem co. Może przygotowują się na jakiś event. Z rana odczytałam wiadomość od Kamili, że jest już w Polsce, jej walizka też i że ogólnie podróż przebiegła sprawnie, bez większych niespodzianek. To dobry znak, mam nadzieję, że mi też uda się przetrwać podróż powrotną bez problemów.
Dziś miałam lekcje głównie z grade 2-3. Najpierw angielski, gdzie powtarzaliśmy stopniowanie przymiotników. Coś obawiam się, że nie do końca dobrze im to wchodzi, bo naprawdę miały z tym
problem. Nie będę miała już z nimi angielskiego, więc nie wiem jak się to dalej rozwinie, ale mam nadzieję, że w końcu to kiedyś ogarną. Potem miałam z nimi matematykę i mnożenie pod kreskę. Ogólnie na lekcji był straszny burdel, jak weszłam do klasy to wszystkie ławki były poprzestawiane pod dziwnym kątem. Pierwsze10 minut lekcji zmarnowałam na przywoływanie ich do porządku i ustawianie ławek. Gdy w końcu udało mi się ich w miarę ogarnąć, przeszliśmy do tematu. Zrobiliśmy
kilka przykładów na tablicy. Bardzo opornie im idzie tabliczka mnożenia i nawet jak mają ze sobą ściągawkę, to nie potrafią właściwie jej czytać. Kolejną lekcję matematyki z nimi miałam we wtorek. O tym jak mi poszło dalsze wbijanie im tabliczki mnożenia do głów poniżej. W planie miałam mieć jeszcze informatykę. Okazało się, że w tym tygodniu najstarsze klasy zdają egzaminy na komputerach, stąd dostępne do lekcji były tylko trzy laptopy. Zgarnęłam je więc na lekcje i czekałam
na dzieciaki. Niestety nie przyszły i lekcja nie odbyła się. Okazało się, że ich nauczycielka zapomniała, że mają mieć informatykę i ciągnęła z nimi lekcje.
No cóż, bywa...
Wieczorem okazało się, że skończył się pre paid na prąd i w domku oraz w okolicy szkoły zapanowała totalna ciemność. Trochę się bałam i czekałam na Johna aż przyniesie cywilizację. W międzyczasie miałam sposobność użyć swojej czołówki. W końcu, po wielu wyjazdach na które ją zabierałam, przydała się! Na szczęście w szkole byli jeszcze uczniowie najstarszych klas, którzy wciąż uczą się wieczorami do egzaminów, więc nie czułam się samotna i opuszczona. Podszedł nawet do mnie jakiś młody chłopczyk, chyba z naszej szkoły (w ciemnościach nie za bardzo widziałam twarz) i spytał się czy czuje się samotna w domku bez Kamili. Hehe, to tylko trzy dni, nie zdążę poczuć się samotna:) Z resztą mam mysich współlokatorów, którzy co dzień dostarczają mi rozrywki i nowych kup:) W końcu przyszedł chyba Jonas/Jorah (jeden z podopiecznych Johna) z pre paidem i nastała jasność:)


Mój towarzysz pod prysznicem

We wtorek lekcje zaczęłam od informatyki. Znowu trzy laptopy, dodatkowo nie było Johna i pozostali nauczycieli nie mogli zlokalizować kabla, który dostarcza prąd do laptopów. Jeden z komputerów (taki z rozwalającym się przyciskiem do włączania) nie chciał się włączyć, ale w końcu zadziałał. Ostatecznie z ok 80 minut lekcji dla uczniów pozostało tylko 40. Jako, że była to moja ostatnia lekcja informatyki z tą grupą, pozwoliłam im robić co sobie chcą. Oczywiście wszyscy włączyli painta i rysowali jakieś niestworzone rzeczy. A niech się bawią:) Dziś też doszło do pierwszej bójki na lekcji informatyki, jak dotąd zwykle była to najspokojniejsza lekcja. Nastraszyłam ich, że skoro wolą się bić niż pracować na komputerach powiem dyrektorowi szkoły, żeby już więcej nie robił dla nich lekcji. Spokój był do końca zajęć:)

Potem był angielski z grade 1, dla przypomnienia pisaliśmy krótkie wyrazy zaczynające się na każdą literę alfabetu. Pytałam dzieci, jakie znają słowa zaczynające się od poszczególnych liter alfabetu. Niestety słabo sobie z tym radziły. Zazwyczaj były to słowa na literę inną niż pytałam, a gdy dochodziłam do tej drugiej litery, już zapominały co wcześniej mówiły. No nie ogarniają niestety jeszcze dobrze liter, ale przynajmniej trochę potrenowały pisanie. Dodatkowo jednej z
dziewczynek wypadł ząb i chodziła po klasie i się tym chwaliła. Po przerwie obiadowej miałam matematykę z grade 2-3. Zadałam dzieciom sześć przykładów na mnożenie pod kreskę, aby zrobiły je w swoich zeszytach. Niektóre dzieciaki chciały mnie oszukać, że nie mają zeszytów, ale ja wiedziałam doskonale, że je miały i powiedziałam, że skoro nie mają to niech pracują z tymi, którzy
mają. Pomruczały, pomruczały, wyciągnęły zeszyty i zaczęły pisać. Niektórzy całkiem ogarniali zasadę, ale byli i tacy co nic a nic i to tacy z grade 3. Sporo jeszcze przed nimi nauki.
Po lekcjach stwierdziłam, że muszę się gdzieś ruszyć i przeszłam się na spacer. Sama, bez żadnej asysty. Nikt mnie nie zaatakował, ludzie raczej przyjaźnie spoglądali i mówili "Hi".
W środę z rana miałam lekcję creativity z babies, czyli najmłodszymi uczniami. Standardowo, na lekcji był jeden wielki burdel, patrzyłam tylko czy nikomu nie dzieje się krzywda. Za zadanie miały narysować części garderoby, ale tak naprawdę może z połowa z nich faktycznie rysowała. Reszta biegała, krzyczała, biła się, skakała z ławki lub krzeseł itp. Ostateczny bilans to dwa ryczące dzieciaki, nie najgorzej:) A jedno dziecko przez całe zajęcia smacznie spało:)

Potwierdziła się moja teoria odnośnie bicia dzieci. Podczas mojej lekcji obok zajęcia miała grade 1. Nauczycielka, nazwana przez Kamilę żółwiem, uderzyła kilkoro dzieci w ręce, albo po pupie, kijkiem. Także takie techniki tu stosują.
Po tej lekcji miałam informatykę z grade 5. Standardowo przez pierwsze 30 minut lekcji inny nauczyciel podłączał komputery do prądu. Nie chciało coś działać, ale w końcu się udało. Okazało się, że jeden z komputerów nie działa (jeszcze wczoraj działał), tak więc dzieciaki pracowały tylko na dwóch. Na szczęście było ich tylko sześcioro, to nawet sprawnie podzielili się tym co mieli. Dziś znowu mogli robić co chcą, a chcieli grać w gry. Pech chciał że na jednym komputerze nie było gier, więc dzieci oglądały film, słuchały muzyki, oglądały jakieś pliki itp.
Ostatnią lekcją podczas mojego wolontariatu była matematyka z grade 4-5. Dzieci trenowały mnożenie i dzielenie pod kreskę. Mnożenie szło nawet sprawnie, ale w dzieleniu miały trochę problemów. Muszą się jeszcze nauczyć myśleć w głowie oraz tabliczki mnożenia, a nie wszystko liczyć za pomocą kresek. No, ale tu może kolejni wolontariusze kiedyś się wypowiedzą czy im się udało.
Po lekcjach przeszłam się jeszcze na market kupić ostatnią czitangę, oraz na krótki spacer po okolicy. Znowu sama, nie miałam żadnych problemów. Jutro od rana będę się pakować do wyjazdu, nie będę już miała lekcji. Oby się tylko na samolot nie spóźnić:) Opiszę później, czy mi się to udało:)

Na koniec zebrałam jeszcze kilka ciekawostek i przemyśleń:
- John ma w swoim gabinecie toaletę ukrytą murkiem przed widokiem publicznym. Za każdym razem gdy wchodzę do jego gabinetu po komputery na informatykę, a Johna nie ma przy biurku, mówię "Hallo" żeby się upewnić, że jego tam czasem nie ma:)
- wydaje mi się, że dzieci nie poważają wolontariuszy jako nauczycieli, tak jak swoich miejscowych nauczycieli. Wygląda na to, że traktują Muzungu jako formę rozrywki i liczą na to, że na ich lekcjach będzie wesoło. Trochę to utrudnia naukę, a dzieciaki są za bardzo rozluźnione na lekcjach. Rozumiem jeszcze creativity lessons, ale matematyka i angielski? Tu już mogliby się postarać i chociaż słuchać. No ale cóż, ich strata, ja i tak mam już zdarte gardło od mówienia do nich głośno. Może w starszych klasach to inaczej wygląda, ale w tych młodszych to niestety tak.
- zdecydowanie nie mam w sobie powołania nauczyciela. Jak ktoś chce się uczyć i słucha z chęcią przekazuję mu wiedzę. Natomiast, jeśli widzę, że ktoś ma gdzieś to co chce mu przekazać, tracę entuzjazm. Ale warto było przychodzić na lekcję chociażby dla tych kilku osób, którzy faktycznie byli zainteresowani tym, co chcę im powiedzieć. Mam nadzieję, ze cokolwiek wynieśli z moich lekcji.
- ludzie tutaj mają zwyczaj palenia śmieci, i to wszystkich. Niestety, część zapachów przedostaje się do domku, mam nadzieję, że mnie nie zatrują. Przydałaby się tu gruntowna edukacja na temat ochrony środowiska.
- włosy i fryzury - ludzie noszą tutaj bardzo różne fryzury (mówię głównie o kobietach). Bardzo popularne jest zaplatanie warkoczyków tuż przy skórze, albo standardowych warkoczyków. Część ludzi nosi włosy nie splecione, co przy strukturze tutejszego włosa powoduje, że wyglądają jakby co dopiero wstali z łóżka - każdy włos w inną stronę. Co do tych warkoczyków przy skórze, to chyba czasami same się odrywają. Widziałam kilkukrotnie, jak dzieciom odstają naderwane warkoczyki,
widziałam też całe warkoczyki leżące na ulicy. Trochę strasznie to wygląda. Włosy w dotyku najbardziej mi przypominają szklaną wełnę (czy jak to tam się nazywa), takie sztywne ale jednocześnie podatne na złamania (co by tłumaczyło odrywanie się warkoczyków). Faceci mają głównie włosy obcięte bardzo krótko, chociaż zdarzają się wyjątki (np. Kelwin, który miał dready).

niedziela, 24 września 2017

Zostałam sama

Wczoraj do Polski wyleciała Kamila. Zostałam więc sama i będę jeszcze przez trzy dni uczyć dzieci. W piątek wieczorem przyszedł do nas Banan, w sumie nie wiadomo po co, ale gdy się dowiedział że Kamila na drugi dzień wyjeżdża, prawie się rozpłakał, że jego żona go opuszcza. Siedział blisko dwie godziny i cały czas powtarzał to samo, że ma złamane serce, że jego małżeństwo się kończy i zostało anulowane, że jego siostra (czyli ja) zaprzecza, że jego małżeństwo w ogóle istniało. Potem nagle zaczął się przy nas modlić i znowu to samo. Już miałyśmy go dość, więc ostentacyjnie patrzyłyśmy w swoje telefony i liczyłyśmy na to, że zrozumie, że nie chcemy go słuchać i niech już sobie idzie. W końcu jakimś cudem wyszedł i jeszcze kilka razy obracał się w drzwiach machając ręką.
Trochę dziwne to było, stary chłop, a zachowywał się jak 5 latek. Żarty żartami, ale to już było niesmaczne. Ciekawa jestem czy innych wolontariuszy też tak męczył...
W sobotę od rana Kamila szykowała się do wyjazdu. Umówiła się wcześniej z Johnem, że po 13 chciałaby już jechać na lotnisko. Ostatecznie wyjechali jakoś po 14:30. Oczywiście nie obyło się bez kilku telefonów do Johna, który w końcu pojawił się z transportem na lotnisko. Ach ten zambijski czas... Nie mam jeszcze informacji od Kamili jak przebiegał lot, ale mam nadzieję, że dotarła cała i zdrowa. Jej walizka również:)
Tymczasem w szkole nic ciekawego się nie dzieje. Jakieś dzieciaki biegają i grają w kosza, czasami zaglądają do domku. Miałam plan iść dzisiaj do kościoła, ale wciągnął mnie wczoraj wieczorem pierwszy sezon How I Met Your Mother i nie dałam rady wstać na 7. Za to z rana obudziła mnie mysz, która chciała wejść mi do łóżka. Ogólnie myszy wzmogły swoją aktywność i teraz bez skrupułów biegają po domku bezczelnie patrząc mi się w twarz. Chyba za mało hałasu robię i
wydaje im się, że nikogo nie ma w domku.

piątek, 22 września 2017

Farewell Party

Dzień po powrocie z Livingstone zrobiłyśmy sobie wolne. Trzeba było odpocząć po trudach podróży i naładować siły na kolejne starcia z dzieciakami:)
Wczoraj znowu miałyśmy lekcje, był to ostatni dzień lekcji Kamili (która wyjeżdża w najbliższą sobotę). W związku z tym aby miała dobre wspomnienia i mogła zrobić jeszcze kilka fotek, zdecydowałyśmy, że przed końcem lekcji wypuścimy dzieciaki na dwór, żeby zrobić sobie z nimi sesję. Na początek miałam angielski z grade 2-3. Zaczęłam od powtórzenia ostatniej lekcji czyli przymiotników. Niestety, okazało się, że dzieciaki nie do końca pojęły / zapamiętały czym jest
przymiotnik, toteż zrobiłam z nimi kilka przykładów zdań zawierających przymiotnik. Różnie bywało z identyfikacją przymiotników w zdaniu. Przeczytałam im też bajkę o robocie i Samie. Chyba to najbardziej lubią, bo podczas czytania zachowują względny spokój. Na jakieś dziesięć minut przed końcem lekcji wyszliśmy na dwór. O dziwo dzieciaki nie rozbiegły się po całym podwórku tylko uformowały rząd i zaczęły śpiewać: follow the leader leader leader:) Zrobiliśmy kilka fotek, dzieciaki bardzo chętnie ustawiają się do zdjęć.
Na następnej lekcji miałam creativity lessons z babies. Dzieciaki były wyjątkowo ruchliwe i nie dało się ich usadzić, aby spokojnie rysowały. Nie obyło się oczywiście bez ryku, ale na szczęście żadne dziecko nie zostało uszkodzone.
Potem jako ostatnią lekcję miałyśmy mieć informatykę. Niestety, w salce informatycznej siedziały dzieci i śpiewały. Nikt nam nie powiedział że informatyka jest odwołana, wiec nie przejmując się tym przeczekałyśmy w domku do końca zajęć. Kamila zasugerowała, że może to na nasze pożegnanie, na co ja, że gdzie tam, pewnie na dzień nauczyciela.
Dzisiaj rano obudziło mnie coś, co biegło po mojej nodze. Natychmiast strzepnęłam to coś, na 99% mysz. Potem okazało się, że musiały dłużej przebywać na naszych łóżkach, bo znalazłyśmy też kupy mysie. Fuj, obleśne, śpimy z myszami. Ostatnio zaobserwowałam, że myszy są już trzy, ta ostatnia nazywa się Grażyna.
Gdy jadłyśmy śniadanie zadzwonił do mnie John, że mamy przyjść do jego biura. No to zebrałyśmy się, a tu okazało się że jest jakaś impreza na podwórku, DJ, kolorowe łańcuchy, dużo dzieci i ławki ustawione dookoła podwórka. Okazało się, że faktycznie jest to impreza pożegnalna dla nas. Dla mnie zrobili nieco przyspieszoną, gdyż opuszczam szkołę dopiero w przyszły czwartek. Jednakże, ponieważ jest to środek tygodnia, żegnają mnie już teraz. Byłyśmy bardzo zaskoczone, a szczególnie chyba ja, bo jak pisałam wcześniej, nie wierzyłam, że zrobią nam takie głośne i uroczyste pożegnanie. Podczas imprezy żegnaliśmy również grade 9, który kończy już szkołę i zaczyna egzaminy do szkoły średniej od poniedziałku. Oczywiście nie obyło się bez fotek z dziećmi i nauczycielami. Dzieciaki tańczyły, szejkowały tyłkami, śpiewały, rapowały. Bardzo uzdolniona ta tutejsza młodzież pod kątem ruchowym. Nikt się nie bił, wszyscy się bawili, dzieci dotykały naszych
rąk, włosów, przytulały się, chciały być podnoszone i oglądać zdjęcia na telefonach. Dostałyśmy też liściki z podziękowaniami od poszczególnych dzieci.





Ogólnie bardzo nam się podobało to pożegnanie, na pewno pozostanie na długo w naszej pamięci.
Późnym popołudniem wybrałyśmy się na spacer, podziwiać zachód słońca i wypić ostatniego wspólnego drinka w Zambii:)

środa, 20 września 2017

Nie samą pracą żyje człowiek

Jak wspominałam wcześniej, ostatnie dni spędziłyśmy na wycieczce do Livingstone. Jest to miasto położone niedaleko wodospadów Victorii oraz granicy pomiędzy Zambią, Zimbabwe, Botswaną i Namibią. Odległość od Lusaki to ok 370 km, wg goolge maps i miejscowych legend można tam dojechać w 6 godzin.
W sobotę rano John zawiózł nas na dworzec autobusowy w Lusace, gdzie kopiłyśmy bilety (140 kwachów w jedną stronę), i zapakował do autobusu linii Shalom. Siedziałyśmy w pierwszym rzędzie więc miałyśmy widok na drogę. Wyruszyliśmy z Lusaki chwilę po 9. Do ostatniej chwili uliczni sprzedawcy z koszami wypełnionymi butelkami i przekąskami na drogę, próbowali sprzedać coś pasażerom. Ostatecznie zostali wyproszeni i autobus ruszył w drogę. W autobusie oprócz nas były
jeszcze trzy białe dziewczyny, reszta pasażerów była czarna. Niestety, zamiast obiecanych 6 godzin jechaliśmy 9, w autobusie nie było klimatyzacji, upał 34 stopnie, ludzie ciągle kręcili się w te i we w te. Na początku jazdy mieliśmy jeszcze krótką mszę, tzn. jakiś człowiek, pewnie ksiądz, czytał pismo święte na głos. Po jakichś 20 minutach wyszedł z autobusu. Gdy w końcu dojechaliśmy do Livingstone byłam tak zmęczona, jakbym maraton przebiegła.

Na miejscu byłyśmy umówione z naszym kierowcą Kelvinem; nie widziałyśmy jak on wygląda i jak wygląda jego samochód. Po wyjściu z autobusu otoczyło nas mnóstwo kierowców, którzy chcieli nas podwieźć. Pytałam się ich czy nazywają się Kelvin, jeśli nie, to nie przechodzili do kolejnego etapu. Jeden z kierowców upierał się że ma na imię Kelvin, wiec zadałam mu kolejne pytanie, czy wie gdzie ma nas zawieźć. Oczywiście nie wiedział, więc również odpadł z castingu na naszego kierowcę. W końcu podjechał nasz Kelvin, od razu wiedział gdzie nas zawieźć. Szybko też zweryfikowałyśmy, że to właściwa osoba, gdy zaczął wspominać poprzednich wolontariuszy. Gdy dotarłyśmy na miejsce noclegu tj. do pensjonatu należącego do sióstr zakonnych, okazało się, że te są na wieczornych modłach. Wybraliśmy się więc na kolacje do pobliskiej restauracji DaCanton na szaszłyka z szimą. To było pierwsze mięso jakie zjadłam od przyjazdu tutaj, moja radość była wielka!
Ja i Kelwin


Victoria's Falls
Kolejnego dnia miałyśmy zaplanowaną wizytę na Victoria's Falls i przelot helikopterem. Rano Kelvin przyjechał po nas i ruszyliśmy w drogę. Zanim dotarliśmy na miejsce, podjechaliśmy pod wielkie drzewo nazwane w lokalnym języku Mubuyu (Adansonia Digitata). Drzewo miało ponoć ponad 600 lat i było całe poryte napisami ludzi, którzy na nim byli. Widok z tego drzewa był bardo ciekawy. Po wizycie na drzewie ruszyliśmy w stronę wodospadów.
Bryka Kelwina i drzewo

Początkowo weszliśmy do parku narodowego od strony Zambii (wstęp do parku od strony Zambii 20$). Niestety z powodu pory suchej, wodospady nie wyglądały tak spektakularnie jak to sobie wyobrażałam. Przeszliśmy się po parku, obejrzeliśmy ludzi uprawiających rafting, obserwowaliśmy kilka skoków na bungee z mostu nad rzeką Zambezi, widzieliśmy kilka baboonsów (rodzaj małpy).

Potem ruszyliśmy obejrzeć wodospady po stronie Zimbabwe. W tym celu trzeba przejść przez
granicę z Zimbabwe, zapłacić za wizę do Zimbabwe (30$) i za bilet wstępu do parku (kolejne 30$). W tym miejscu doświadczyłyśmy występującej tu korupcji, ostatecznie za wstęp zapłaciłyśmy po 20$ i zachowałyśmy wizę double entry do Zambii na kolejny dzień. Ale o tym cicho i na ucho;)
Wodospady po stronie Zimbabwe faktycznie wyglądają lepiej, ale wciąż nie tak jak widziałam na zdjęciach. Kilka fajnych fotek udało się jednak zrobić.



Po wizycie na wodospadach udaliśmy się na pobliski targ z pamiątkami po stronie Zambii. Na stoiskach wszędzie było to samo, wybór podobny jak na Sunday Market w Lusace. Sprzedawcy bardzo natrętni, że aż mi się nie chciało patrzeć na to co mają. Niestety, mimo że dość często spotykam się z takim zachowaniem sprzedawców podczas swoich podróży to jednak drażni mnie to niesamowicie :/ Kupiłam u jednego sprzedawcy magnesy za ok 60 kwachów. Niestety nie miałam żeby dać mu drobne, więc dałam całe 100. A ten mi tu z tekstem że nie ma mi z czego wydać, może sobie coś jeszcze wybiorę za pozostałe 40. No to ja mu na to, że albo wydaje resztę albo nie kupuje od niego - reszta od razu się znalazła. Żeby tam jeszcze było z czego wybierać...
Kamila za to zrobiła transakcję życia; jeden ze sprzedawców zauważył na jej ręce gumkę do włosów i powiedział że chętnie wymieni ją na jakiś towar ze swojego stoiska. Kamila wskazała więc figurkę słonia z hebanu za 450 kwachów. Sprzedawca pokręcił nosem, że jednak gumka nie jest aż tyle warta, ale ostatecznie zszedł z ceny figurki do 100 kwachów i gumki. Kamila oczywiście ubiła targu.
Po zakupach wybraliśmy się na lot helikopterem nad wodospadami. Ostatecznie po długim namyśle zdecydowałam, że zamiast helikopterem, polecę czymś co przypominało paralotnię z silniczkiem. Nie była to całkowicie paralotnia, ale nie wiem jak się to profesjonalnie nazywa. Do kompletu dostałam przystojnego pilota i ruszyliśmy w 15 minutowy lot. Wodospady z góry wyglądają bardzo interesująco, ale dla mnie najciekawszy był lot nad parkiem gdzie dziko biegały zwierzęta: słonie, żyrafy, bawoły i inne. Na zakończenie lotu dostałam filmik, który był kręcony podczas lotu; cała ta przyjemność kosztowała mnie 205$. Po powrocie do Livingstone ponownie wybraliśmy się na kolację do tego samego miejsca co poprzedniego wieczoru, tym razem na fish and chips:) Rybka była bardzo dobra :)
Gdy wróciłyśmy do naszego pensjonatu, poznałyśmy dziewczynę z Niemiec Helenę, która przyjechała na wolontariat do Livingstone na rok. Wolontariat rozpoczął jej się w sierpniu tego roku i polega on na uczeniu dzieci niepełnosprawnych. Okazało się, że Helena dopiero co skończyła szkołę średnią i nie za bardzo wie co robić dalej w życiu. Może podczas wolontariatu się zdecyduje.

Safari
Kolejnego dnia wstałyśmy bardzo wcześnie rano tj. ok godziny 5. Na ten dzień miałyśmy zaplanowane safari w Botswanie. Trzeba było więc dojechać do granicy przed 8. Jest to kawałek drogi, wiec wyjeżdżając po 6 byliśmy tam chwilę po 7. Granicę pomiędzy Zambią a Botswaną przekracza się tam płynąc przez rzekę Zambezi. Około godziny 8 podjechała po nas mała motorówka i zabrała nas na drugą stronę rzeki. Kelvin został na granicy i miał tam na nas czekać aż wrócimy.
Z drugiego brzegu odebrała nas osoba z firmy, która organizuje safari tj. Kalahari Tours. Bardzo szybko obsłużono nas na granicy zarówno po stronie Zambii, jak i po stronie Botswany. Przy wjeździe do Botswany nie płaci się za wizę, miałyśmy też zachowaną wizę double entry do Zambii, stąd też na granicy nie poniosłyśmy żadnych dodatkowych opłat. Z granicy ruszyliśmy wprost na śniadanie, które wliczone było w cenę safari (łączna opłata za safari to 85$).
Śniadanie było bardzo dobre, można było zjeść: mufinki, placki chlebowe podobne do niczego, ale bardzo dobre oraz owoce. Po śniadaniu ruszyliśmy na pierwszą część dnia czyli rejs po rzece Chobezi. Podczas rejsu miałyśmy okazję podziwiać różne zwierzęta w ich naturalnym środowisku: słonie, hipopotamy, krokodyle, bawoły i wiele innych. Najbardziej mi się podobało przejście słoni przez rzekę. W ogóle słonie to bardzo fajne zwierzęta. Po rejsie był obiad w formie szwedzkiego stołu. Swoim zwyczajem w takich momentach zbieram na talerz po kawałku każdej potrawy, tak samo było i tym razem. Jedzenie było naprawdę dobre i szkoda, że nie można najeść się na kilka dni z góry:/ Po obiedzie, jako druga część safari miałyśmy jechać samochodem terenowym po parku Chobe. Na 9 miejsc w samochodzie zajęte były tylko trzy, w tym dwa przez nas. Można było wiec swobodnie się przemieszczać, żeby zrobić jak najlepsze zdjęcia. Podczas jazdy widzieliśmy takie zwierzęta jak: słonie, żyrafy, antylopy, zebry, bawoły a nawet odpoczywającego w cieniu lwa. Niestety lew był bardzo schowany w drzewie wiec nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia. Po zakończeniu objazdu po parku pojechaliśmy prosto na granicę aby wrócić do Zambii. Formalności na granicy poszły bardzo szybko, a po drugiej stronie czekał już na nas Kelvin. Całe safari było bardzo profesjonalnie zorganizowane, wszystko było na czas i w jak najlepszej jakości. Mogę z czystym sumieniem polecić tę firmę, gdyby ktoś chciał skorzystać.





Po powrocie do Zambii pojechaliśmy na targ z pamiątkami w Livingstone. Znowu zaatakowali nas sprzedający i zapraszali do swoich stoisk. Na jednym ze stoisk zapytałam z ciekawości po ile sprzedają czitangi. Kobieta rozpoczęła od sumy 180 kwachów, trochę się zdziwiłam, bo w Lindzie można było kupić takiej samej jakości w cenie 40 kwachów. Kobieta chyba zauważyło moje zdziwienie i bardzo szybko zaczęła schodzić z ceny do 50 kwachów, ja nawet nic nie musiałam mówić. Ostatecznie i tak nie kupiłam tej czitangi. Bardzo też nie podobało mi się zachowanie jednego ze sprzedawców, który napruty w 3d próbował wcisnąć swoje towary. Czuć było od niego alkoholem strasznie, a natrętny był jak głodny komar. Oczywiście nic od niego nie kupiłam.
Po zakupach wybraliśmy się na kolację, znowu w to samo miejsce, tym razem dołączyła do nas Helena. Na kolację zjedliśmy pizze. Nie była ona zbyt dobra, wg mnie na mojej miejscami był stary ser. Zdecydowanie nie polecam tam pizzy.

Kolejnego dnia wracałyśmy już do Lusaki. Kelvin podwiózł nas na dworzec autobusowy i pomógł nam kupić bilety. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i zrobiliśmy pamiątkową fotkę. Tym razem trafił nam się lepszy autobus, była w nim przynajmniej klimatyzacja. Podróż trwała ok 8 godzin. Po przyjeździe do Lusaki John odebrał nas swoją bryką. Nie jest to samochód najwyższej jakości, bez klamek i z pękniętą przednią szyba. Najważniejsze, że jakoś tam jedzie, chociaż w tym przypadku gasł silnik co chwila.

Podczas tej podróży nasunęły mi się poniższe wnioski:
1. Ludzie w okolicach Livingstone są jacyś bardziej ogarnięci niż w Lusace. Kelvin był zawsze na czas, tak jak się umawialiśmy i bardzo profesjonalnie podchodzi do wykonywania obowiązków. Interesował się nami bardzo, czy wszystko jest w porządku i czy nic złego nam się nie dzieje. Ludzie na safari bardzo profesjonalni, całość bardzo dobrze zorganizowana, same dobre wrażenia z tej wyprawy. Urzędnicy na granicy bardzo ogarnięci bez zbędnego przeciągania procedur. Bardzo dobra obsługa lotów przez firmę organizującą loty nad wodospadami.
2. Nasza niemiecka koleżanka albo nie za bardzo jeszcze ogarnia się życiowo, albo jest po prostu gburowata. Gdy chciałyśmy przedstawić ją Kelvinowi, zamiast podejść i podać mu rękę i się przedstawić, pierwsze wpakowała się do jego samochodu i zażądała, żeby zawiózł ją do bankomatu. Podczas kolacji tez czasami dziwnie odpowiadała na pytania Kelvina. Może wynikało to z tego, że nie do końca go rozumiała albo po prostu nie chciała mieć z nim za wiele do czynienia. Nie wie co traci, bo Kelvin to po prostu złoty człowiek.
3. Ludzie ogólnie bywają tu gburowaci. Gdy jechaliśmy samochodem z safari, oprócz nas jechała jeszcze jakiś chłopak, który z tego co wywnioskowałam, został odłączony od jakiejś większej grupy, która nie mieściła się w jednym samochodzie. Chłopak przez cały wyjazd się nie odzywał i w ogóle się nie pożegnał.Z kolei jak jechaliśmy z Kelvinem na dworzec dosiadła się do nas jakaś jego koleżanka i też nawet się z nami nie przywitała. Może Helena uczy się od miejscowych.
4. Ludzie  mają trochę problem z mówieniem o pieniądzach. Zarówno Kelvin jak i siostry, zanim powiedzieli ile sobie życzą za swoją usługę, zrobili bardzo długi wstęp, tak jakby krępowali się powiedzieć cenę. Swoją drogą jeśli chcemy skorzystać z usług Kelvina trzeba nastawić się na to żeby dać mu spory napiwek:) Ceny jakie nam przedstawił były moim zdaniem nieadekwatne do tego co dla nas robił. Tak więc dodatkowy napiwek otrzymał wg naszego uznania.
5. Na granicy z Botswaną musieliśmy stanąć butami na mokrej szmacie nasączonej jakimś płynem. Podobno służy to dezynfekcji, na wypadek gdybyśmy miały wwieźć jakieś choroby do kraju. Podobnie przy wyjeździe z granicy samochód przejechał przez specjalną kałużę.

piątek, 15 września 2017

Violence is not a solution

Wczoraj miałyśmy kolejne lekcje z dziećmi. Na początku miałam angielski z grade 2-3, w ramach przypomnienia omawialiśmy czym jest rzeczownik. Potem przeszliśmy do kolejnego tematu czyli przymiotników. Dzieci nie miały większych problemów ze znalezieniem przymiotników w zdaniu. Zachęcona ich wiedzą pokazałam im jak powinny stopniować przymiotniki. Tu miały trochę problem, nie do końca potrafiły stopniować przymiotniki w przykładach. Będziemy to trenować
na kolejnych lekcjach. Dodatkowo przeczytałam im bajkę o Gingerbread Man. Miałam wrażenie, że już ją znają, ale gdy tylko zaczęłam czytać siedziały spokojnie i słuchały. Równocześnie Kamila miała lekcje z grade 3 - 4. Tam z kolei w ruch poszły już podstawowe czasy: teraźniejszy, przeszły i przyszły. Okazało się, że dzieci niespecjalnie potrafią się w nich poruszać, tak więc kolejny obszar do ćwiczeń. Po angielskim miałam creativity lessons z babies. Znowu priorytetem było aby jak najmniej dzieci płakało. Za zadanie miały rysowanie części ciała ludzkiego. Ostatecznie rozpłakała mi się jedna dziewczynka, ale za to dwukrotnie i jeden chłopiec.
Mało ciekawym zjawiskiem, które zaobserwowałam jest to że tutejsi nauczyciele prawdopodobnie biją dzieci. Na angielskim miałam dwóch chłopców, którzy trochę sobie krzyczeli i dawali sobie kuksańce. Nagle przyszła nauczycielka z innej klasy, złapała obu chłopców, coś powiedziała po Nyanga i ich wyprowadziła. Po kilku chwilach, jeden z chłopców wrócił płacząc i trzymając się za rękę. Za nim przyszła nauczycielka i coś do niego jeszcze mówiła a on wyraźnie odsuwał się od niej, jak pies na którego podnosi się rękę. Po tym zdarzeniu miałam jeszcze przypadek że jedna z dziewczynek uderzyła jednego chłopca, który się rozpłakał. Zapytałam dlaczego to zrobiła, a ona odpowiedziała, że go uderzyła, bo on uderzył innego chłopca. Oczywiście musiałam wygłosić jakąś umoralniającą gadkę, że tak nie wolno i że przemoc nie jest rozwiązaniem. Ciekawe czy wezmą to sobie jakoś do serca, obawiam się tylko czy nie są to zachowania, które obserwują na co dzień i wydaje im się to najlepszym rozwiązaniem.
Dzisiaj, jak zwykle w piątek, nie mieliśmy zajęć w szkole. Pojechałyśmy więc zwiedzić szkołę, w której uczy Banan. Jest to szkoła oddalona o ok 12-15 km, pojechałyśmy tam samochodem z Johnem. Jest to szkoła która powstała z połączenia dwóch mniejszych szkół: Longridge School i Great North Road Academy w Chilandze.

Połączenie chyba miało miejsce niedawno, bo wciąż obowiązują dwa kolory mundurków, które pierwotnie były przypisane do poszczególnych szkół: brązowy i zielony.
Banan oprowadzał nas po poszczególnych klasach, przedstawiał jako przyjaciół z Polski. Czasami się zagalopował i przedstawiał nas jako swoją siostrę i żonę. Było to strasznie głupie z jego strony i nie bardzo mi się podobało, Kamili z resztą też. Dzieciaki nie brały tego na poważnie, ale ogólnie stwarzało to nieco dziwną sytuację. Po wizycie w każdej klasie, odwiedziłyśmy jeszcze dyrektora szkoły, który zapytał nas o nasze wrażenia. Ja generalnie nie miałam żadnego negatywnego feedbacku, bardzo podobały mi się klasy, w których było bardzo dużo pomocy naukowych w formie plakatów na ścianach. Klasy były też większe niż w naszej szkole, ławki się nie rozpadały i ogólnie panował tam porządek. Myślę, że John powinien wyciągnąć wnioski i wprowadzić też pewne ulepszenia u siebie. Wpiszę mu je w tzw. Volunteers Coments Book, który znajduje się w domku.
Ogólnie z takich obserwacji, nie podobało mi się jak Banan potraktował jedną z nauczycielek. Gdy weszliśmy do jednej z klas, nauczycielka chciała wyjść żeby nam nie przeszkadzać. Wtedy Banan złapał ją bardzo brutalnie za rękę i coś powiedział, z boku wyglądało to jak zastosowanie przemocy. Bardzo nieładnie panie Banan.
W środku Banan
Jutro z rana jedziemy do Livingstone zobaczyć najbardziej słynne w Zambii Victoria Falls na granicy Zambii, Zimbabwe i Botswany. Dodatkowo wybieramy się na safari poobserwować zwierzęta. Ponieważ nie biorę ze sobą laptopa, następna relacja dopiero we wtorek:)

środa, 13 września 2017

Ticza luk!

Wczoraj i dziś miałyśmy kolejne zajęcia z dziećmi. Głównie są to zajęcia z młodszymi dziećmi, co odpowiada mniej więcej polskiemu przedszkolu i dzieciom do czwartej klasy szkoły podstawowej. Miałam najpierw angielski z klasą, która odpowiada polskiej zerówce. Dzieciaki uczyły się alfabetu, niestety widać bardzo zróżnicowany poziom tych dzieci, bo niektóre łapały w lot i pisały ładnie poszczególne literki a niektóre napisały tylko ok 5-10 liter przez całe dwie godziny lekcji. Dzieci na poziomie przedszkola i pierwszej klasy nie noszą ze sobą własnych zeszytów, tylko dostają je na lekcji. Każdy z nich jest podpisany, więc musiałam odczytywać imiona, a poszczególne dzieci się po nie zgłaszały. Nie wiem, czy każdy dostał swój zeszyt, bo nie znam ich wszystkich po imieniu, ale jeśli nie, to trudno, pisały w czyimś. Niestety, podczas lekcji jest wiele czynników, które je rozpraszają i nie potrafią skupić się na wykonywanych czynnościach. Np. jedna z dziewczynek bardzo entuzjastycznie podeszła do zadania na początku, po czym w trakcie lekcji zakomunikowała, że jest już zmęczona i więcej nie zrobi. Nie jest to dziwne skoro ważniejsze od nauki jest krzyczenie i zaczepianie innych kolegów. Miałam też przypadek dziewczynki, która zamiast liter cały czas pisała mi cyfry, mimo że ją upominałam i pomagałam. Niestety, z niektórymi bardzo trudno jest się porozumieć. Nie sądzę, żeby to była bariera językowa, zdarza się że inne dzieci podpowiadają innym co mają zrobić w języku Nyanga. Chyba po prostu niektóre dzieci myślą wolniej. Dodatkowo, w klasie obok zajęcia miały babies, czyli takie polskie przedszkole. Niestety nauczycielki w tej klasie nie było przez jakieś 70% czasu, więc dzieci te przychodziły do mnie i rozrabiały na mojej lekcji. Kilka z nich musiałam przenieść na ich miejsce, żeby nie przeszkadzały.
Miałam też matematykę z klasą, która odpowiada mniej więcej 2-3 klasie naszej podstawówki. Kontynuowaliśmy materiał z dnia poprzedniego tj. dzieci trenowały mnożenie i dzielenie. Dzieci dostały ok 10 przykładów do rozwiązania. Tylko jedna dziewczynka zrobiła wszystkie. Inne dzieci w różnym stopniu wykonały zadanie, starały się, ale różnie bywało z wynikami. Gdy chciałam dać im więcej przykładów zaczęły protestować, że są już zmęczone, wiec narysowałam im podstawowe figury geometryczne. Dzieci na matematyce są zdecydowanie bardziej skupione niż na angielskim, wiec można z nimi w miarę sprawnie pracować.
Nie zawsze jednak tak bywa, Kamila miała matematykę z przedszkolem i niestety dzieci nie wykazały takiego entuzjazmu jak na mojej lekcji. Zamiast pisać cyfry wolały bić się, tarzać po podłodze i skakać ze stołu. Skończyło się rykiem, ale tak to bywa jak się nie słucha nauczyciela.
Po wysłuchaniu historii o zachowaniu babies z dnia poprzedniego lekko zestresowana szłam na dzisiejsze zajęcia creativity właśnie do tej grupy. Narysowałam im różne owoce i warzywa i za zadanie miały narysować podobne. Na początku nawet było w miarę spokojnie, niestety, w połowie lekcji i u mnie zaczęły rozrabiać. Jako, że to creativity lessons, reagowałam tylko wtedy, gdy było realne zagrożenie uszkodzenia ciała. Nic się nikomu nie stało, tylko jedna dziewczynka się
rozpłakała bo ktoś zabrał jej kartkę, którą z pasją mazała.
Drugą lekcją, jaką dziś miałam, była matematyka w klasach odpowiadających 4-5 klasie polskiej podstawówki. Zaplanowałam dla nich mnożenie i dzielenie "pod kreską". Udało się zrobić tylko jedno z nich, dzielenie będzie na następnej lekcji. Znowu widać było duże różnice w poziomach, część dzieci od razu wiedziała jak zrobić działania i potrafiła wykorzystać tabliczkę mnożenia, część niestety nie umiała nawet załapać w której linii wpisywać liczby. Przynajmniej były spokojne
i dzieci ze skupieniem rozwiązywały zadania.
W oba te dni miałyśmy też informatykę, ale tam jest w miarę spokojnie. Trzeba tylko pilnować, czy dzieci na pewno są w dobrym programie, bo czasami lubią sobie coś po przełączać, albo pograć w grę.
Ulubionym zdaniem dzieci na lekcjach jest "ticza luk!" czyli "nauczyciel, patrz!". Pokazują wtedy np. jakąś kreskę z zeszycie, którą narysowały lub ogólnie jakiś punkt na suficie. Mają wielką radochę, jeśli uda im się oszukać nauczyciela.
Jest też jeszcze jedna rzecz, która może być irytująca dla Europejczyka. Otóż dzieci nie znają podstawowych zasad ochrony środowiska i zachowania czystości. Wszelakie śmieci wyrzucają pod siebie i często nie reagują na upomnienia, żeby posprzątały. Lubią też bryzgać brudną wodą z pędzli dookoła, zamiast wytrzepać je do kubeczka.
Dziś przeszłyśmy się na spacer. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jakaś grupa ludzi, która szła z psami. Chyba szli z jakiegoś polowania, które chyba nie było zbyt owocne, bo wyciągnęli w naszą stronę głowę tylko małej sarny. Biedna sarna...

poniedziałek, 11 września 2017

100% Muzungu

Wczoraj była niedziela, więc zgodnie z tutejszym obyczajem wybrałyśmy się z żona Johna na mszę. Tym razem, msza była w języku Nyanga i trwała prawie trzy godziny. Oprawę muzyczną mszy zapewniał chór, który śpiewał piosenki i wykonywał układ choreograficzny. Jako instrumenty mieli gitarę i perkusję. Widać było jak wiele radości sprawia im śpiew i taniec, wszyscy byli radośni i uśmiechnięci. Mnie również udzielił się ten nastrój i tupałam sobie nogą.
Po kościele i obiedzie wybraliśmy się na Sunday Market - jest to targ w Lusace, gdzie można nabyć różne pamiątki z Zambii. Około godziny 14 podjechała po nas taksówka z przyczepą, na której miałyśmy dojechać na miejsce. Było przy tym wiele radości, bo mogłyśmy obserwować drogę i przy okazji czuć wiatr we włosach. Po ok 45 minutach dotarłyśmy na miejsce. Targ nie był bardzo duży, myślę, że mogło tam być ok 20-30 stoisk. Podchodziłyśmy do kolejnych stoisk, a sprzedawcy
na dzień dobry podawali nam ceny, wspominając przy tym, że możemy ponegocjować. Oczywiście, żal było nie skorzystać z takich ofert, więc negocjowałyśmy. Niestety, na wszystkich stoiskach były podobne rzeczy jak m.in. czitangi, drewniane miski, figurki zwierząt, grzebienie, bransoletki i inna biżuteria. Ja jak zwykle rozglądałam się głównie za magnesami, a te były tylko na jednym stoisku. Ciężko było też znaleźć fajne koszulki z tematyką Zambii, ale jak pogrzebałam to i takie znalazłam. Jeśli chodzi o biżuterie to miałam nadzieję, że znajdę coś co będzie inne niż w innych krajach (głownie mam na myśli bransoletki). Niestety, zawiodłam się. Mam nadzieję, że jak pojedziemy do Livingstone, wybór będzie większy. Jest to turystyczne miejsce, więc może i handel pamiątkami jest
tam lepiej rozwinięty. Na samym targu byłyśmy ok 1 godzinę, spotkałyśmy też kilku białych, a niektórzy sprzedawcy próbowali mówić do nas po polsku. Widać sporo tam Polaków przybywa:)
Wczoraj w ciągu dnia występowały bardzo duże problemy z wodą, nie wiadomo z czego wynikające. Poradziłyśmy sobie jednak w alternatywny sposób. Swoją aktywność wzmożyli też Teodor z Marcinem, bezczelnie biegając po domku i zostawiając ślady swojej obecności, gdzie popadnie. Na szczęście nie biegają już po naszym jedzeniu, bo piekarnik daje rade jako spiżarka.
Dzisiaj od rana miałyśmy lekcje z dzieciakami. Ja miałam angielski i matematykę, Kamila Creativity Activities. Wspólnie prowadziłyśmy też informatykę. Na angielskim dzieci dowiedziały się czym jest rzeczownik i poznały kilka słówek, które będą im przydatne w dalszym życiu. W grupie miałam dzieci z dwóch poziomów, gdyż lekcję często są tu łączone dla kilku poziomów. Niestety, bardzo utrudnia to skuteczną pracę, gdyż część dzieci bardzo szybko łapie o czym do ich mówię, a część trochę mniej szybko. Tak więc, wiele rzeczy, które zaplanowałam nie zdążyłam im przekazać, gdyż musiałam skupić się na podstawach dla tych młodszych, podczas gdy starsze trochę się nudziły. Muszę jednak myśleć o wszystkich i czegoś ich nauczyć, więc te starsze i bardziej ogarnięte muszą
pocierpieć. Zaobserwowałam dziś wśród dzieciaków, że gdy widzą białego nauczyciela, natychmiast mają oczekiwania, że coś im da. Gdy weszłam dziś do klasy dzieciaki pisały coś ołówkami w swoich zeszytach. Gdy tylko zobaczyły, że mam dla nich długopisy, schowały ołówki i krzyczały, że nie mają czym pisać. Dałam im więc po długopisie, a te krzyczą, że chcą inny kolor. Rozumiem, gdyby były to creativity lessons, ale na angielskim? Jaka jest dla nich różnica czy piszą czarnym czy niebieskim? Ciągle też powtarzają, że chcą balony. Nie wiem skąd im się bierze takie roszczeniowe zachowanie.
Na matematyce, postanowiłam trochę ich oszukać i przyszłam ze schowanymi długopisami. Okazało się, że nagle wszyscy mają czym pisać i nie potrzebują długopisu. Lekcja poświęcona była dodawaniu i odejmowaniu pod kreskę oraz działaniom z użyciem nawiasów. Niestety, dzieciaki na skróty zgadywały wynik. Dopiero gdy robili przykłady na tablicy, wyszło że tak naprawdę liczenie wychodzi im bardzo opornie i muszą się wspomagać liczeniem małych kreseczek pomocniczych.
Będziemy to trenować...
Na informatyce dzieciaki trenowały Word. Niestety, z czterech działających komputerów, w jednym nie działały wszystkie klawisze, wiec tak naprawdę pracowały trzy. Dzieciaki musiały więc siedzieć po cztery osoby przy jednym.
Po lekcjach musiałyśmy przejść się na miejscowy market, aby doładować telefon. Jak kupowałyśmy internet, dostałyśmy do niego dodatkowe połączenia. Niestety, bardzo szybko się one wyczerpały, a my potrzebujemy telefonu aby kontaktować się z naszym taksówkarzem w Livingstone. Doładowałyśmy więc jeden z telefonów na 50 kwacha. Powinno starczyć.

sobota, 9 września 2017

Gazem go

Wczoraj był piątek, w piątki dzieci nie mają zajęć, tylko test na podsumowanie tygodnia oraz zajęcia wychowania fizycznego. Jak wspominałam, w tym tygodniu nie było merytorycznych zajęć, więc testu nie było, za to dzieciaki grały w kosza lub piłkę nożną. Niektóre z nich siedziały w klasach i rysowały.
Po zajęciach, kilka dziewczynek zostało w szkole, żeby sobie z nami pogadać. Miałyśmy więc przyspieszoną naukę języka nyanga, wiemy też jaka jest symbolika flagi Zambii. Porównywałyśmy też swoje włosy, skórę i rozmiary dłoni. Okazało się ze moja dłoń jest wielkości dłoni 10 latki a 12 latka miała większą od mojej!
Gdy dziewczynki rozeszły się do domów, zrobiłyśmy pranie. Rzeczy strasznie się tu kurzą, więc woda była po nich brązowa.
Okazało się, że nasz Teodor przyprowadził sobie kolegę i razem buszują na półkach. Kolega nazywa się Marcin. Ich aktywność wzrosła na tyle, że obecnie trzymamy jedzenie w piekarniku. Może, gdy nie będą mieli dostępu do jedzenia pójdą sobie do sąsiadów. Gdyby ktoś bardzo bał się myszy i chciał przyjechać tu, niech uzbroi się w pułapki lub trutkę na myszy. Powstał plan żeby wykurzyć ich gazem pieprzowym. Kamila przywiozła gaz abyśmy mogły ewentualnie bronić się, ale może zadziałało by też na myszy. Niestety, biegają na tyle szybko, że trudno w nich trafić.
Po południu, wybraliśmy się z naszym bodyguardem na spacer, żeby obejrzeć zachód słońca. Spotkaliśmy po drodze dziewczynę z Botswany o imieniu Promise i wzięliśmy ją ze sobą. Promise opowiadała nam o Botswanie ciekawe fakty np. nie ma tam pubów i barów a jeśli chcesz zrobić imprezę to musisz najpierw zgłosić to na policję. Jeśli tego nie zrobisz i policja wparuje w środku imprezy, zostaniesz zaaresztowany na miesiąc.

Po powrocie do domku bodyguard chciał sobie potrenować excela, niestety zachciało mu się sprawdzić co jest w butelce, która stała obok komputera. Psiknął więc sobie w twarz wcześniej wspomnianym gazem pieprzowym. Nagle zaczął się dusić i kaszleć, a oczy zaczerwieniły mu się bardzo. Był totalnie zdezorientowany, ale poinformowałyśmy go że to nic szkodliwego i w ciągu 45 minut objawy powinny ustąpić. Faktycznie po kilku chwilach było już w porządku, a my przynajmniej mamy pewność że gaz faktycznie działa:).
Dziś od rana trwały prace na naszym podwórku. Chłopaki mieszali cement i wylewali go przy szkolnych toaletach pod nadzorem Johna, który dziś ubrał ciekawą koszule z wzorem flagi Zambii. Chciałyśmy im pomóc, ale nie bardzo było jak, wiec ostatecznie wróciłyśmy do domku i tylko ich obserwowałyśmy. Wieczorem tradycyjnie udałyśmy się na spacer aby podziwiać zachód słońca.

czwartek, 7 września 2017

Dancing Queen

Dzisiaj miałyśmy dwie lekcje. Dzieciaków z dnia na dzień przybywa, wiec jest ich coraz więcej do ogarnięcia. Jako, że nie prowadzimy jeszcze zajęć merytorycznych, są to cały czas creativity lessons, podczas których dzieci robią różne rzeczy. Dzisiaj tematem przewodnim był taniec. Włączyłam dzieciom muzykę, do której tańczyły, a potem miały narysować skojarzenia jakie im przychodzą do głowy, gdy słyszą tę muzykę. Zaprezentowałyśmy im europejską klasykę disco czyli ABBĘ,
dzieciom bardzo się to spodobało. Głównie rysowały tańczących ludzi, korony, stoły z telewizorami (?). Wszystkiemu przyglądali się tutejsi nauczyciele, chyba byli zadowoleni bo się do nas uśmiechali:) Niestety, jedno dziecko nam się rozpłakało bo bardzo chciało iść do domu spać. No i poszło. Aby przy okazji sprawdzić jaki poziom angielskiego maja dzieci, miały za zadanie napisać nazwy tego co narysowały. I tu niestety był trochę problem. Okazało się, że większość umie tylko
pojedyncze litery, ale nie potrafią złożyć ich w słowa. Tak więc trzeba było przeliterować im większość słów. Oby tylko zapamiętali je i potrafili użyć w przyszłości.

Poniżej udało mi się załadować jeszcze zdjęcia z wczoraj:

Po lekcjach miałyśmy jechać do miasta na zakupy, aby uzupełnić zapasy. Kierowca miał przyjechać za godzinę, ale ostatecznie przyjechał po 2,5h. Zakupy przebiegły sprawnie.

Dla osób zaciekawionych tym co tu jemy i jak chronimy sie przed zatruciem:
 - wódka - mamy tu żubrówkę, malinowicę i wiśniowicę:) każde naczynie przed użyciem przecieramy żubrówką (białą), natomiast malinowicę i wiśniowicę popijamy w niewielkich ilościach. Jak na razie system działa, czujemy się bardzo dobrze,
 - jedzenie - nie ma tu możliwości żeby wyjść gdzieś i zjeść, dlatego też posiłki przygotowujemy sobie same. Na śniadanie głównie owsianka, na obiad ryż lub makaron z sosem/serem/kostką rosołową. Na kolację zależnie od potrzeby i możliwości: budyń, kisiel, petitki, batoniki owsiane, biszkopty, lubisie itp.
 - woda - do gotowania, herbaty i mycia zębów używamy wody butelkowanej, do zmywania i mycia ciała i włosów używamy wody z kranu, do mycia twarzy płynu
micelarnego. Nie mamy na razie grzybicy ani żadnych nadmiernych pryszczy. Ręce przecieramy płynami antybaktryjnymi.

Mamy tu również współlokatora, który nas często odwiedza i nawet zrobił sobie z Kamili łóżka toaletę. Jest to mysz Teodor. Niestety, nie płaci czynszu i ciągle czycha na nasze jedzenie:)

środa, 6 września 2017

Ctrl + C Ctrl + V

Wczoraj w końcu nadszedł ten dzień, kiedy miałyśmy pierwszą lekcję z dzieciakami. Była to lekcja informatyki. Szkoła posiada 6 laptopów z czego jeden nie działał. Na lekcję przybyło 5 dzieci, czterech chłopców i jedna dziewczynka w wieku 12-13 lat. Lekcja miała zacząć się o godzinie 9, w rzeczywistości jednak zaczęła się po 10. Powoli się przyzwyczajamy, że rzadko kiedy jest tu coś na czas. Ponieważ sala komputerowa nie jest zamykana na klucz, wszystkie komputery przetrzymywane są w gabinecie Johna i przynoszone na każdą lekcję. Trochę czasu zajmuje ich zainstalowanie i podłączenie do gniazdek, które nie zawsze działają. Lekcję miałam prowadzić razem z Kamilą i jako temat wybrałyśmy "Podstawy excela". Były to naprawdę podstawy, mam nadzieję że jednak coś tam w ich głowach pozostało.
Pokazałyśmy im następujące rzeczy:
1. zaznaczanie komórek
2. wypełanianie komórek danymi
3. formatowanie komórek (kolor czcionki, kolor komórki, typ czcionki, obramowanie komórki, łączenia komórek, kopiowanie i wklejanie komórek)
4. kopiowanie formatów komórek
5. tworzenie tabel i ich formatowanie
6. funkcja "suma"
Wczoraj również otrzymałyśmy rozkład lekcji jakie mamy prowadzić. Będziemy uczyć matematyki, angielskiego i informatyki, oraz prowadzić tzw. creativity lessons, na których dzieci robią różne rzeczy jakie im zada nauczyciel, rozwijające ich kreatywność.
Dziś prowadziłyśmy lekcję creativity wśród dzieci o nieokreślonym wieku. Widać było, że nie wszyscy są w tym samym wieku, ale jak pytałyśmy ich ile mają lat, nie potrafiły odpowiedzieć. Ten tydzień jest dość luźny w szkole, na zajęcia przychodzą te dzieci, które mogą, stąd taka różnorodność wiekowa. Na creativity lessons dzieciaki miały narysować swój dom i swoją rodzinę oraz samego siebie. Kreatywność dzieci była ogromna.

Potem miałyśmy informatykę, znowu zróżnicowanie wiekowe wystąpiło. Dziś dzieci było więcej niż wczoraj, bo 10. Ponieważ działały tylko 4 komputery, musiały siedzieć po kilka przy jednym. Tematem zajęć był "Paint" - dzieci miały narysować w paincie swoją szkołę oraz przedmioty których się uczą. Okazało się, że dzieciaki radzą sobie całkiem nieźle w tym programie. Na podstawie tych rysunków powstanie prezentacja o szkole, ale to jest temat na kolejne zajęcia.

Chciałabym też jeszcze potrenować z dziećmi excela, może uda się to na kolejnych lekcjach.
Wczoraj nasz bodyguard zadeklarował, że chciałby się pouczyć bardziej zaawansowanych funkcji excel. Ponieważ ani mój, ani Kamili laptop nie posiadają tego programu, dziś pożyczyłyśmy od Johna jeden z komputerów aby przeprowadzić lekcję. Tematem przewodnim miały być wykresy.
Ostatecznie okazało się, że bodyguard aż tak dużo nie umie, więc trzeba było rozpocząć od podstaw.
Na koniec kilka ciekawych informacji:
 - wschód słońca jest tu ok godziny 6:00, natomiast zachód ok 18:00. Przez cały wieczór do ok północy cały czas słychać muzykę, śmiechy, krzyki. Od rana również słychać hałasy, więc ma się wrażenie, że mieszkańcy prawie w ogóle nie śpią. Nie jest to dla nas przeszkodą, gdyż mimo to śpi się tu całkiem dobrze.
 - woda jest tu ogrzewana tylko przez słońce, więc często myjemy się w zimnej wodzie - w sam raz hartowanie na zimę:)
 - internet na kompie działa tu meeega wolno, więc każde ładowanie wpisu na bloga to wiele godzin odświeżania strony. Na telefonie działa w miarę szybko, jeśli połączenie się nie zerwie.

poniedziałek, 4 września 2017

Pierwszy dzień szkoły

Szkoły w Zambii funkcjonują w okresach trzymiesięcznych tj. jest trzy miesiące nauki i miesiąc wakacji. W sierpniu dzieciaki i nauczyciele mieli wakacje i
dziś zaczynają pierwszy dzień nauki po miesięcznej przerwie. John poinformował nas, że otwarcie nowego okresu szkolnego rozpocznie się dziś o godinie 8:00.
W związku z tym, wstałyśmy wcześnie rano aby zdążyć. Jak się okazało, nie ma tu żadnej oficjalnej uroczystości otwierającej, tak jak to bywa w polskich
szkołach. Nie ma tak, że wszystkie dzieci przychodzą, dostają plan lekcji i idą dalej. Tutaj przyszła garstka dzieci i żadnego oficjalnego przywitania nie
było. Nie wiadomo nawet, czy w tym tygodniu będą jakieś konkretne zajęcia. Nie ma dzieci, to kogo mamy uczyć? Na ten moment, miałyśmy spotkanie z Johnem i
nauczycielami w celu zorientowania się, co możemy dla nich zrobić. Oficjalny plan tego co, kiedy i kogo mamy uczyć otrzymamy jutro. Mam nadzieje, że
faktycznie to się stanie i będziemy mogły robić w końcu to, po co tu przyjechałyśmy.
Po kilku dniach pobytu tutaj mam kilka obserwacji, które być może potwierdzą lub zaprzeczą dotychczasowym wierzeniom Europejczyków co do Afryki:
 - czas i jego organizacja - w Zambii jest taka sama strefa czasowa jak w Polsce. Ludzie tu mieszkający, bardzo lekko podchodzą do punktualności i w ogóle
się nie spieszą. Kilkakrotnie zdarzało się, że umawiałyśmy sie z kimś na konkretną godzinę, ale nic się o tej godzinie nie zadziało. Np. nasz wczorajszy
wypad do kościoła - czekałyśmy na Johna o 6:45, bo tak nam powiedział, a faktycznie wyruszyliśmy chwilę po 7. Inny przykład: dziś miało być rozpoczęcie roku
o 8, w efekcie nie nastąpiło w ogóle, a spotkanie z nauczycielami było dopiero ok 12:00.
 - spotkania i planowanie - uczestniczyłyśmy dziś w spotkaniu z nauczycielami, aby zaplanować nasz udział w zajęciach w ciągu najbliższego miesiąca. Najpierw
czekaliśmy na przybycie wszystkich osób. Nie wszystkim się spieszyło, więc zajęło to trochę czasu. Potem ustalano agendę spotkania. Też to trochę zajęło, bo
chociaż agenda miała punktów z 5, to nie każdemu sie podobała kolejność, w jakiej miały być omawiane. Sama forma spotkania była trochę "rozlazła",
pomiędzy kolejnymi kwestiami następują długie chwile ciszy.
Na początek spotkania w agendzie ujęta jest modlitwa o to, aby zostały podjęte właściwe decyzje. No tak, właściwe decyzje potrzebują dużo czasu...
 - pogoda - tu jest największa niespodzianka, gdyż jest tu dość chłodno. Dziś np. w ciągu dnia było max 24 stopni, ale wieje dość mocny wiatr, który powoduje,
że odczuwalna temperatura jest o wiele niższa. W nocy temperatura waha się w okolicach 15 stopni. Nie są to więc jakieś ekstremalne upały, nie tego sie tu
spodziewałam, ale dzięki temu nie odczuwa się zmiany klimatu i czujemy się dość komfortowo w tych warunkach. Oczywiście dotyczy to obecnego okresu, w innych
miesiącach kwestia pogody może wyglądać zupełnie inaczej.
 - kurz - nie rośnie tu żadna trawa, ziemia jest dość sucha a wiejący wiatr powoduje, że ciągle czuje się kurz w powietrzu. Widać to również w domku, gdyż
rzeczy, które przywiozłam tu w piątek, już mają taką warstwie kurzu, jakby leżały tu co najmniej pół roku.
 - prąd i woda - czasami ich brakuje, dziś nie było prądu i wody przez ok 6 godzin.
Na zakończenie dnia udaliśmy się znowu na spacer żeby zobaczyć zachód słońca, tym razem z innej strony.



Dla ciekawskich, zamieszczam zdjęcie ulicy w Lindzie:

niedziela, 3 września 2017

Shame on you!

Niedzielny poranek w Zambii najlepiej rozpocząć wizytą w kościele. Nawet jeśli nie jest się zagorzałym katolikiem, lepiej tego nie okazywać tutaj, bo popatrzą na Ciebie jak na osobę co najmniej dziwną. Dlatego też, aby nie odstawać od tłumu, wybrałyśmy się na mszę świętą. W tutejszym kościele jest msza po angielsku odprawiana o godzinie 7:00, oraz w języku Nyanga o godzinie 9:00. W tym tygodniu byłyśmy na wersji angielskiej, w kolejnym wybieramy się na wersją Nyanga. Przed godziną 7 stawiłyśmy się więc pod domem Johna, aby razem z nim udać się do kościoła. Sam budynek kościoła jest dość skromny, ale ma wszystkie najważniejsze
części jak ołtarz, mikrofon, ławki do siedzenia. Kościół ma plan krzyża. Sama koncepcja i zawartość mszy jest taka sama jak w Polsce, jednakże wykonanie jest o wiele weselsze i przez to ciekawsze.
Najważniejsze różnice:
 - śpiewanie pieśni kościelnych - jak zdążyłam się już przekonać, Linda (dzielnica w której mieszkamy) to bardzo muzyczne miejsce, ciągle słychać jakąś muzykę
i śpiewy tubylców. Ma to swoje odzwierciedlenie w kościele, gdzie słychać wielką radość w głosach ludzi, którzy dodatkowo wesoło kołyszą się w rytm muzyki.
Nie są to takie patetyczne pieśni jak w polskim kościele, raczej brzmią jak wesołe piosenki do których dałoby radę nawet potańczyć.
 - ofiara pieniężna - nie ma tutaj żadnego kościelnego, który podtyka ludziom koszyk pod nos. Pod ołtarzem stają wybrane osoby z drewnianymi skrzynkami z napisanym imieniem świętego. Każdy kto chce może sobie podejść i wrzucić pieniądz dla wybranego świętego.
 - forma kazania - kazania wygłaszane są z wielką ekspresją, ksiądz czasami pokrzykuje na swoich wiernych, ale jest to specjalny zabieg żeby trafić do ich umysłów. Czasami też zadaje im różne pytania, nie oczekując oczywiście odpowiedzi, ale refleksji z ich strony. Siedząca koło mnie pani cały czas pomrukiwała w odpowiedzi na pytania księdza, zapewne akceptowała w duchu to co mówił. "Shame on you" krzyczał i naprawdę można było się zawstydzić:)
Pod koniec mszy, w ramach ogłoszeń parafialnych bardzo miłym akcentem było to że zostałyśmy przedstawione społeczności jako przyjaciele z Polski. Tak wiec jesteśmy tu już powszechnie znane:)
Jutro rozpoczyna się kolejny trzymiesięczny okres w którym dzieci będą uczęszczały do szkoły. W ramach przygotowań na podwórku powstają nowe ławki i krzesła dla uczniów. Nieważne że jest niedziela, wyposażenie musi być, toteż od ok godziny 9 do 15 cały czas słychać warkot urządzeń i stukot młotka. Nie jest więc tak, że ludzie tu nie pracują w niedzielę, jak trzeba to pracują i to bardzo intensywnie.


Po godzinie 16 wybraliśmy się z naszym bodyguardem Michałem na spacer, aby zobaczyć afrykański zachód słońca. Zanim wyszłyśmy rozpaliłyśmy w domku wspomnianą w ostatnim wpisie tabletkę na insekty wszelakie. Tabletka zaczęła się strasznie dymić, więc trzeba było szybko uciekać żeby się nie zatruć.
Po drodze spotkaliśmy jakichś kolegów Michała, z którymi wymieniłyśmy kilka zdań. Po powrocie nasz domek wywietrzył się z dymu i można już w nim spokojnie siedzieć.

Jeszcze kilka słów o komunikacji z lokalsami: większość ludzi mówi po angielsku, ale niestety z różnym akcentem. Niektórzy mówią bardzo wyraźnie i nie ma absolutnie problemu żeby ich zrozumieć. Niektórzy, niestety, bardzo dziwnie wypowiadają słowa i nie da rady ich zrozumieć, brzmi to jak jakiś bełkot. Co gorsza, denerwują się, że ich nie rozumiemy, nie jest to jednak kwestia tego że nie chcemy.

sobota, 2 września 2017

Ważne jest pierwsze wrażenie

Najważniejsze rzeczy do ogarnięcia na początek w Zambii to:
1.Butelkowana woda
2.Tabletki na malarie
3.Spirale na komary
4.Internet
Po wyjeździe z lotniska, pierwsze miejsce w które dotarliśmy to Makeni Mall. Jest to centrum handlowe, całkiem przyzwoite, gdzie planowaliśmy nabyć powyższe rzeczy. Jak widać, ludzie po skończonych zakupach, zostawiają wózki gdzie im się podoba.


Jako pierwsze udaliśmy się do kantoru aby wymienić money money. Zambijską walutą są kwachy (czytaj. kłocze) 1$= ok 9 kwachów.
Potem skierowaliśmy się do operatora sieci komórkowych MTN Zambia. Internet występuje tu głównie w postaci mobilnej, na kartę do telefonu, który można potem udostępnić na inne urządzenia. Najpierw kupuje się kartę sim/microsim/nanosim po czym należy je zarejestrować. Karta kosztuje 5 kwachów, po rejestracji można ją doładować gigabajtami internetu. Jest wiele dostępnych taryf, ja zdecydowałam się na 3 GB / m-c ale można też kupić 5, 10 itp. Aktywacja wg informacji, jakie uzyskaliśmy od pań z obsługi, miała nastąpić w przeciągu godziny od rejestracji.
Oczekując na weryfikację naszych danych i przyłączenie do środowiska posiadaczy zambijskich numerów, udaliśmy się do supermarketu aby zakupić butelkowaną wodę. Nie było z tym większego problemu, gdyż w Makeni Mall jest supermarket, gdzie do koszyka zbiera się potrzebne rzeczy.
Po wizycie w supermarkecie udaliśmy się do apteki aby dokonać zakupu leków na malarię. Wg polecenia kupiliśmy Deltaprim, który bierze się raz na tydzień podczas pobytu w strefie zagrożenia oraz przez trzy tygodnie po powrocie ze strefy zagrożenia. 30 tabletek kosztuje 80 kwachów, mniejszych opakowań nie sprzedawali. W aptece chciałyśmy się też zaopatrzyć w spirale przeciw komarom, których nie mogłyśmy znaleźć w supermarkecie. Niestety nie mieli, ale sprzedali
nam tabletki do palenia w mieszkaniach aby odstraszyć wszystkie insekty. Do tej pory ich nie zapaliłyśmy. Z drugiej strony na razie nie ma jakiegoś większego problemu z owadami, jedynym obcym mieszkańcem domku jakiego spotkałyśmy była mysz!
Dostęp do internetu zamiast po godzinie, otrzymałyśmy dopiero po ok 4 - 6 godzinach, gdy operator się ogarnął. Także nie ma co panikować że nas oszukali, tylko cierpliwie czekać. This is Afrika.
Po przyjeździe do szkoły oraz naszego domku zwiedziłyśmy wszystkie klasy, gdzie będą odbywać się zajęcia. Reszta dnia upłynęła nam na oczekiwaniu na walizkę Kamili, która wciąż do nas nie dotarła. Przy okazji poznaliśmy jednego z przyjaciół Johna, pana Banda, w skrócie Banana. Banan jest bardzo rozmowny i sympatyczny, od razu został moim bratem oraz mężem Kamili. Tworzymy bardzo zgraną rodzinę:)

Kolejnego dnia z rana postanowiłam radośnie rozpocząć dzień prysznicem. Odkręciłam wodę i nałożyłam na siebie wszystkie specyfiki niezbędne dla zachowania higieny, a tu niespodzianka: Nie ma wody! Stałam chyba z 20 minut, gdy woda zaczęła płynąć znowu. Grunt, że udało mi się jednak umyć:)
Po śniadaniu zachciało nam się popracować fizycznie więc zapytałyśmy Johna czy mu nie trzeba w czymś pomóc. Dał nam dwa zajęcia: przewiezienie kupy śmieci połączonych z ziemią w taczkach na drogę oraz przerzucenie piachu, który pokrywał część podwórka pod ścianę szkoły. Zajęcia wymagające trochę siły w rękach, wykonałyśmy dość sprawnie, co widać na zdjęciach poniżej:

Dla nas Europejczyków jest to trochę dziwne, że śmieci wyrzucane są wprost na drogę, ale nie widziałam tu jeszcze żadnych kontenerów, wiec tak to chyba tutaj działa...
Podczas prac poznałyśmy brata Johna oraz naszego bodyguarda (tak mamy tu ochroniarza!) Bodyguard, który ma na imię Twambo, przechrzciłyśmy na Michała. Jest on z tego powodu bardzo zadowolony. Pouczyliśmy się też wzajemnie języka zambijskiego i polskiego. Poniżej nasze zadowolone miny po nauce.

Ludzie w Zambii posługują się głównie językiem angielskim oraz dwoma językami lokalnymi: Bemba i Nyanga (ten drugi jest bardziej popularny). Kilka wyrażeń już umiem i mam zamiar je wykorzystywać w codziennych kontaktach:)
Po pracy i nauce postanowiłyśmy wybrać się do sklepu żeby kupić płyn do naczyń i gąbkę. Wychodząc ze sklepu spotkałyśmy żonę Johna, która zaprosiła nas na obiad do swojego domu. Chętnie skorzystałyśmy z zaproszenia. Na obiad było tradycyjne danie, które nazywa się szema (tak się wymawia, potem sprawdzę jak się pisze). Głównym składnikiem jest kukurydza a jego konsystencja i smak jak kaszki manny. Do tego dostaliśmy po kawałku kurczaka (w moim przypadku to była głównie kość) oraz szpinak z jakimś warzywem, które nie wiem czym było. Mam wrażenie, że nie stosują tu przypraw, gdyż smak całego dania był trochę bez smaku.
Po obiedzie poszłyśmy na lokalny market aby zakupić czitangi - to są te chusty o których pisałam w poprzednich postach (tak się wymawia, potem sprawdzę jak się pisze).
Wracając z marketu, spotkałyśmy dzieci, które były bardzo zaciekawione nami. Szły za nami, łapały nas za ręce, chciały dotykać naszej skóry. Było to nawet sympatyczne, odprowadziły nas pod same drzwi naszego domku.
Po powrocie okazało się, że walizka Kamili jest już gotowa do odbioru z lotniska. Ruszyliśmy więc samochodem (Kamila, ja, John i Banan) aby odebrać zgubę
i przy okazji pooglądać Lusakę nocą. Zahaczyliśmy również o Makeni Mall, gdzie John chciał zakupić abonamenty na prąd (tutaj prąd doładowuje się jak telefon). Po przyjeździe do domku
okazało się że faktycznie nie było prądu, ale nowozakupiony abonament naprawił ten problem:)

Buka w Dolinie Muminków

Tak tak, wiem mam straszne blogowe zaległości, ale nadrobię je, obiecuje sobie przede wszystkim. Tymczasem zrelacjonuje jeden z moich ostatn...